piątek, 26 września 2014

W kraterze wulkanu - Kīlauea Iki w Parku Narodowym Wulkany Hawai'i.

Po cudownym zachodzie słońca udałyśmy się w dalszą drogę. Bez wyraźnego celu dojechałyśmy do Hilo, które jest największym miastem na Dużej Wyspie z liczbą mieszkańców nieprzekraczającą 45 tysięcy. Było już ciemno i późno, więc zdecydowałyśmy się znaleźć miejsce do spania. Opcje były dwie - coś w Hilo lub coś bliżej Hawai'i Volcanoes National Park, który chciałyśmy odwiedzić następnego ranka. Park znajdował się około 45 minut jazdy samochodem, więc zdecydowałyśmy, że lepiej będzie znaleźć coś w jego pobliżu. 

Mimo, że to wciąż Stany Zjednoczone, to rzeczywistość amerykańską wcale nie jest i znalezienie taniego noclegu jest wyzwaniem. Właściwie to znalezienie jakiegokolwiek noclegu parę godzin przed pójściem do łóżka nie jest łatwe, a w miejscu, gdzie dostępność tych łóżek jest mała, jest jeszcze trudniej.

Koniec końców trafiłyśmy do hostelu Holo Holo In, znajdującego się w miejscowości o uroczej nazwie Volcano. Plusem była odległość od parku narodowego - zaledwie 2 mile! Z samego ranka wyruszyłyśmy więc, by wzbogacić nasze wulkaniczne doświadczenia.

Po dotarciu do parku i rozmowie ze strażnikiem udałyśmy się w kierunku szlaku prowadzącego do lava tube, czyli podziemnego tunelu, powstałemu dzięki przepływowi lawy. Niestety wszystkie zdjęcia są rozmazane lub niewyraźne. Stamtąd wyruszyłyśmy szlakiem Kīlauea Iki, biegnącym wzdłuż krawędzi krateru. Pogoda nie dopisywała - mżyło, a nawet gdy przestało, to powietrze było strasznie wilgotne i chłodne. Czy nam to przeszkadzało? Nie! Szlak wiódł przez las deszczowy, a czym byłby on bez deszczu?

Wyjście z Thurston Lava Tube
 

Tą roślinę spotkać można dość często na szlaku.
Mimo mgły unoszącej się nad kraterem udało nam się zobaczyć jego dno. Wyglądało to po prostu kosmicznie, a najlepsze było dopiero przed nami. Widziałyśmy nawet tęczę - mimo, że słońca nie było tam wcale. W pewnym momencie skończyła się nam ścieżka, a jedyna "droga" prowadziła w dół - na dno krateru. 

Cały szlak to mniej więcej właśnie taka wąska ścieżka. Ciekawostką jest to, że spotkałyśmy po drodze tylko kilkoro innych ludzi!
Pogoda - przede wszystkim mgła, uniemożliwiła nam zobaczenie jak olbrzymi jest cały krater. Widok wywarł duże jednak wrażenie.

Pierwsze wrażenia? Olbrzymia pustynia, z tym, że zamiast piasku wszędzie jest zaschnięta lawa. Jaka jest kolejna różnica? Roślinność, która mimo groźnie wyglądającego i nieprzyjacielskiego gruntu, znalazła sposób, by żyć. Idąc naprzód nie mogłam uwierzyć w to co widzę - połamane płyty z zaschniętej lawy i wciąż unosząca się para. Kiedyś to wszystko było jeziorem lawy! Erupcja tego wulkanu nastąpiła ponad 50 lat temu, natomiast podłoże jest gorące aż po dziś dzień.



 









Gdy już dotarłyśmy do końca krateru musiałyśmy znów przeprawić się przez las deszczowy, a stamtąd do samochodu i wyruszyć w kierunku naszej kolejnej destynacji. A zaschnięta lawa? Towarzyszyła nam nieustannie!

1 komentarz:

  1. Te zdjęcia wyglądają cudownie! Pustkowie, para wodna i roślinność która jakoś istnieje i całkiem dobrze się ma. Cudo :)

    OdpowiedzUsuń