środa, 28 sierpnia 2013

Diversity Our Strength - Toronto - cz. I

Długo zastanawiałam się, gdzie powinnam spędzić kolejny tydzień moich wakacji. Nigdy specjalnie nie chciałam przecież przyjechać do Stanów i na początku mojego pobytu tutaj nie do końca wiedziałam co i gdzie się znajduje oraz co warto zobaczyć. Dopiero po 4 miesiącach od przyjazdu byłam w stanie napisać listę miejsc, które naprawdę chciałabym zobaczyć (wcześniej jedynie interesowało mnie zobaczenie Florydy i Kalifornii).

W połowie czerwca podczas wizyty w miasteczku Niagara Falls stwierdziłam, że chętnie zobaczyłabym coś więcej w Kanadzie, niż tylko słynne wodospady. O tym jak tam było pisałam już wcześniej - typowo turystyczna miejscowość nastawiona przede wszystkim na wyciągnięcie z turystów jak największej ilości pieniędzy. Nie była to prawdziwa Kanada, z resztą jest to obszar graniczny ze Stanami Zjednoczonymi, więc tak naprawdę nie dało się poczuć prawdziwego klimatu tego kraju.

Patrząc na mapę USA oraz zastanawiając się gdzie mogę pojechać w sierpniu miałam niezły mętlik w głowie. Wyszło na to, że miałam pojechać sama, nikt z moich znajomych nie miał wakacji w tym samym czasie. Oglądałam zdjęcia różnych miast w Stanach i wszystkie prawdę mówiąc wyglądały podobnie - miejska dżungla z drapaczami chmur. Cieszę się, że mam okazję to zobaczyć, jednak nie do końca jest to moja bajka. Wiedziałam, że wyjazd na południe nie jest dobrym pomysłem w połowie sierpnia - temperatury w tamtych rejonach przekraczają 35°C, a dodatkowo wysoka wilgotność powietrza nie ułatwia funkcjonowania w takich warunkach. W północno-wschodniej części USA miasta do których chciałabym pojechać to Boston, Philadelphia oraz Chicago. Ciężko było mi połączyć te trzy destynacje, a poza tym Philadelphia jest na tyle blisko, że można pojechać tam w weekend, do Chicago bardzo nie chcę jechać sama (Monika!!!:), a Boston - również dobry na weekend. Nie chciałam spędzić całego tygodnia w jednym mieście - dla mnie to strata czasu.

Intensywnie przyglądając się mapie północnej części Stanów doszłam do wniosku, że warto byłoby pojechać do Kanady i przekonać się jak tam jest naprawdę. Wygooglowałam kilka miast, które mogłabym odwiedzić i... przepadłam. Gdy zobaczyłam zdjęcia z Québec City, wiedziałam, że po prostu MUSZĘ to zobaczyć na własne oczy. I wtedy zaczęłam planować co jeszcze mogłabym zobaczyć. Sprawdziłam połączenia autobusowe i wszystko zaczęło stawać się coraz bardziej realne. Początkowo plan był taki: Toronto → Ottawa → Montreal → Québec → Boston. Po przeanalizowaniu wszystkich możliwych opcji zrezygnowałam z Ottawy. Nie było tam wielu rzeczy, które chciałabym zobaczyć, a nie chciałam tracić pieniędzy na transport tylko po to, żeby spędzić tam 5 godzin.

Przygodę czas zacząć!



Destynacja: Kanada.

Zapewne nie wszyscy zdają sobie sprawę, że Kanada to drugie największe państwo na świecie pod względem powierzchni (zaraz po Rosji). Populacja tego kraju jest jednak nieco niższa niż w Polsce. Dewizą Kanady jest Od morza do morza - otoczona bowiem jest aż trzema oceanami: Spokojnym, Atlantyckim oraz Arktycznym.

Kraj z charakterystycznym liściem klonowym we fladze, w którym językami urzędowymi są angielski i francuski.

Kanada posiada własną walutę - dolar kanadyjski. Na monetach oraz banknotach można zobaczyć wizerunek Elżbiety II, która jest głową tego kraju. Gdy wymieniłam pieniądze na dolary kanadyjskie od razu zwróciłam uwagę na to, że różnią się one w dotyku od innych banknotów. Nowe przypominają bardziej folię niż papier, a co ciekawe posiadają foliową, przezroczystą wstawkę. One nawet nie pachną jak pieniądze :-)

Największe miasto: Toronto.


Toronto jest największym i zarazem najważniejszym miastem Kanady. Rozwija się bardzo szybko, w wielu miejscach zobaczyć można dźwigi i place budowy. I takie dźwięki były moim porannym budzikiem. W ciągu ostatnich 2 lat powstało wiele nowych drapaczy chmur, co oznacza, że jeszcze niedawno Toronto Skyline prezentowało się zupełnie inaczej. Za kolejne 2-3 lata pamiątkowe zdjęcia będą także inne, wszystko przez wspomniane wcześniej inwestycje. To właśnie od tego miasta postanowiłam zacząć swoją kanadyjską przygodę.

Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona od samego momentu wjechania do miasta. Chodząc po nim przekonałam się, że to co pisali w przewodnikach to prawda. Ludzie bardzo mili i pomocni. Ulice czyste, a do tego mnóstwo rzeczy do zobaczenia.
Warto wspomnieć o tym, że Toronto kreuje się na miasto wielokulturowe, wielorasowe oraz wielojęzykowe. Przypomina amerykańską rzeczywistość? Ani trochę! W Toronto można spotkać ludzi z każdego zakątka świata, jednak naprawdę wszyscy wyglądają jak równi sobie. Niektórzy mogą powiedzieć "przecież w Stanach też tak jest", ale ja się z tym nie zgodzę. W USA prawdopodobnie jest wiele możliwości, jednak przede wszystkim jest to kraj, gdzie bogiem jest dolar. Jeśli masz pieniądze - jesteś kimś, jeśli ich nie masz - nie jest ważne kim jesteś. Prace wykonawcze zazwyczaj wykonują Afroamerykanie, Meksykanie oraz inni imigranci, którzy muszą naprawdę ciężko pracować żeby zarobić na życie.

Najbardziej podobają mi się te drapacze chmur, które wyglądają jakby pokryte były lustrami. W połączeniu z zabytkowym małym kościółkiem tworzą kapitalny duet
Najpierw w Toronto, a później również w innych kanadyjskich miastach zauważyłam wiele murali. Pojawiały się prawie wszędzie i dotyczyły prawie wszystkiego

Po pierwszej nocy spędzonej w autokarze od razu ruszyłam na podbój miasta. Nie czułam za bardzo zmęczenia, a poza tym naprawdę cieszyłam się z tego, co mogłam zobaczyć dookoła. Przez większość moich wakacji noclegu szukałam za pośrednictwem Couchsurfing'u i w Toronto z noclegiem wygrałam w totka - spałam w samym sercu miasta. Na początek "pozbyłam" się plecaka i pierwszym miejscem, które zdecydowałam się zobaczyć była CN Tower. Do 2007 roku nosiła zaszczytne miano najwyższego wolnostojącego budynku na świecie (przebita została przez Burj Khalifę w Dubaju). Jest to chyba najbardziej rozpoznawalny budynek w mieście. Kolejka do kupna biletów była dość długa, jednak po wejściu do środka wszystko szło dość sprawnie. Oszklona winda, która zabrała nas na prawie samą górę wieży pokonała 346 metrów w zaledwie 58 sekund. Osobom z lękiem wysokości adrenalina na pewno podskoczyła w krótkim czasie. Widok był niesamowity - widoczność tego dnia była dobra, a poza tym z widok z góry potwierdził tylko to, że dzisiaj Toronto to jeden wielki plac budowy. 
Od niedawna dużą popularnością cieszy się tzw. Edgewalk - czyli spacer po krawędzi CN Tower. Bardzo chciałam to zrobić, jednak ze względu na cenę musiałam odpuścić. Może innym razem :-)

Jezioro Ontario, nad którym położone jest Toronto jest na tyle duże, że ma się wrażenie jakby miasto tak naprawdę położone było nad morzem
Jedną z atrakcji jest szklana podłoga (342 metry ponad ziemią)

Kolejna betonowa dżungla




 

Ze względu na bardzo ograniczony czas w mieście, musiałam pośpieszyć się z obejrzeniem reszty atrakcji. Żeby dojechać do kolejnego punktu na mojej liście skorzystałam z metra, które okazało się najczystszym, w jakim kiedykolwiek byłam. Wszystko działało bardzo sprawnie i jak później się dowiedziałam, Toronto słynie również, ze swojego świetnego systemu komunikacji podziemnej. Co ciekawe, w metrze znajdują się tabliczki informujące o tym, że wszystkich ludzi należy traktować z szacunkiem i godnością zgodnie z Kodeksem Praw Człowieka Prowincji Ontario. Nigdzie indziej z czymś takim się nie spotkałam, jednak tam naprawdę widać to, że ludzie traktowani są tak samo, niezależnie jaki kolor ma ich skóra czy w jakim mówią języku.


Po szybkiej przejażdżce metrem udałam się w kierunku zbudowanego na początku XX wieku neogotyckiego zamku zwanego Casa Loma. Właścicielem i pomysłodawcą był przedsiębiorca i żołnierz Korony Brytyjskiej - sir Henry Pallett. Historia domu oraz właściciela była bardzo ciekawa i chodząc po nim (bez przewodnika, można było pójść gdzie się chiało), aż trudno było uwierzyć, że ma on zaledwie 100 lat. Co ciekawe, pierwsza winda w Toronto zainstalowana została właśnie tam. Lubię zamki, więc Casa Loma naprawdę mi się spodobała. W USA nie miałam okazji zobaczyć podobnej budowli, a jedyny zamek jaki przychodzi mi do głowy to Zamek Disney'a w Orlando... Jednak historia zamku w Toronto, nie jest taka kolorowa. Właściciel wydał mnóstwo pieniędzy by spełnić swoje marzenie o posiadaniu pięknego domu, lecz dane było mu tam mieszkać jedynie przez 10 lat. Popadł w długi i dosłownie musiał uciekać ze swojego domu. Po śmierci ukochanej żony, kolejnym ciosem była dla niego licytacja domu oraz całego wyposażenia. Przez kolejne lata zamek niszczał, aż w końcu postanowiono zrobić z niego atrakcję turystyczną. 
Nawet nie zdajecie sobie sprawy, że widzieliście wnętrza tego budynku. Służył on bowiem jako plan filmowy wielu znanych produkcji, m.in. The Vow, Skulls czy X-Men.





Prysznic w łazience sir Pellatt'a zaprojektowany został tak, by obmywać ciało ze wszystkich stron


Za każdym razem spoglądając na CN Tower, przypominała mi się kreskówka o Jetsonach. Ich kosmiczna wieża wyglądała prawie tak samo ;)


Wiewiórki na tym kontynencie zazwyczaj są szare, ale czasami trafi się również czarna. Tak się złożyło, że miałam ze sobą orzeszki, a gdy łakoma wiewiórka zasmakowała w nich, podchodziła do mnie całkiem blisko.

Kolejnym ważnym miejscem, do którego się udałam był Queen's Park, w którego obrębie położne jest słynne Royal Ontario Museum oraz budynek Ontario Legislative Building, czyli budynek Parlamentu prowincji Ontario.


ROM, czyli Royal Ontario Museum. Budynek jest tak fikuśny, że dopiero za którymś podejściem udało mi się zrobić mu zdjęcie w całości.

Tym razem miałam pecha - budynek Parlamentu Ontario prawie w całości pokrywały rusztowania.


Stacja metra - a jednak może być czysto!

Na stacji metra Museum zamiast kolumn zobaczyć można było takie figury oraz egipskie sarkofagi

Po wyczerpującym spacerze po Toronto, mogłam w końcu udać się do mieszkania mojego hosta na kolację. Jak pisałam wcześniej - mieszkanie było położone w samym centrum miasta, a dodatkowo była możliwość wejścia na dach. I to właśnie tam mogłam jeść i odpoczywać, patrząc w tym samym czasie na nowoczesną panoramę miasta.



 
Wieczorem odwiedziłam również historyczny Distillery District, w którym zobaczyć można jedne z najlepiej zachowanym obiektów przemysłowych z epoki wiktoriańskiej w Ameryce Północnej. Obecnie jest tam wiele restauracji, również z muzyką na żywo, a będąc w Toronto na pewno warto odwiedzić tę okolicę.





Ostatnią atrakcją tego dnia był pokaz filmowy. Nie było to jednak zwykłe kino - ekran unosił się na spokojnej wodzie Jeziora Ontario, natomiast ludzie mogli oglądać film z nabrzeża, a także ze swoich łódek "zaparkowanych" po drugiej stronie ekranu. Generalnie moim planem było obejrzenie filmu "pod chmurką" w Stanach, jednak jakoś mi się to nie udało. Wakacje niedługo się skończą, a razem z nimi tego typu kina. Cieszę się, że miałam okazję doświadczyć tego w Toronto. A ciekawostką jest to, że miejsce, w którym znajdowało się to "kino", położone było w bezpośrednim sąsiedztwie "cukrowej plaży". Na plaży zamiast piasku oczywiście nie ma cukru. ;-) Nazwa tego miejsca pochodzi od cukrowni, a w całej okolicy można było wyczuć słodki zapach.



A przed pójściem do "kina", całkiem przypadkowo, trafiłam na Lilly Collins i promocję filmu z jej udziałem :-)

wtorek, 13 sierpnia 2013

Road trip - Virginia

Zanim przyjechałam do USA, Virginia wydawała mi się mało atrakcyjna i była jednym z takich miejsc, gdzie na pewno nie chciałam pojechać. Dokładnie 5 miesięcy od dnia, kiedy pierwszy raz postawiłam stopę na amerykańskiej ziemi, Virginia postanowiła mnie zaskoczyć. Nawet nie wiecie jak bardzo!

Moi sąsiedzi wiedzą, że przede wszystkim przyjechałam tutaj po to, żeby zobaczyć ile się da. Oni sami dość dużo podróżowali, nie tylko po Stanach, ale i po Europie, więc chętnie słucham ich rad na temat tego, gdzie warto pojechać. Na ten weekend nie miałam zupełnie żadnych planów, więc dość spontanicznie zdecydowałam, żeby skorzystać z podpowiedzi sąsiadów. 

Destynacja: Luray Caverns.



Jaskinie w Luray są największą tego typu formą krasową we wschodnich Stanach. Położone są w Dolinie Shenandoah, w zachodniej części Virginii. Odkryte 140 lat temu, a dokładniej 13 sierpnia 1878 roku.
Zanim tam pojechałam nie czytałam wiele o tym miejscu przede wszystkim z braku czasu. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy zeszłam po ziemię. Po pierwsze - jaskinie były ogromne. Przejście wszystkiego dość w dość szybkim tempie zajęło około 1,5 godziny. Nie zajmują one tylko wielkiej powierzchni, są też olbrzymie w środku. Odległość między stropem a podłożem niekiedy wynosiła kilkanaście metrów, czasami  chyba nawet więcej. Zdjęcia niestety nie są w stanie pokazać tego, jak to wszystko wyglądało w rzeczywistości, ale kilka razy otwierałam buzię ze zdziwienia. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam coś podobnego, a nawet jeśli, to nie w takich rozmiarach. Ciekawostką jest to, że temperatura we wnętrzu jaskiń utrzymuje się na stałym poziomie 12°C, mimo wszystko nie było tam wcale zimno.



 




Jednym z ciekawszych miejsc w jaskiniach było Dream Lake - największe powierzchniowo skupisko wody (jest płytkie - w najgłębszym miejscu około 50cm). W jeziorku odbijają się zwisające z sufitu stalaktyty. Woda tworzy iluzję lustra, w którym stalaktyty spotykają się ze stalagmitami, które w rzeczywistości są tylko odbiciem lustrzanym.



Ulubione miejsce nr 2 - The Wishing Well, czyli Studnia Życzeń. Jest to staw z zielonkawą wodą, która również tworzy iluzję. W tym przypadku woda wydaje się o wiele płytsza niż jest w rzeczywistości. Głębokość oceniana jest na 1-1,2 m, jednak w najgłębszym miejscu przekracza ona 2 m.





Nazwa stawu nie jest przypadkowa - ludzie wrzucają tam monety (niektórzy nawet banknoty!), które tworzą niekiedy - uwaga - metrową warstwę na dnie! Co roku, w styczniu cała woda zostaje spuszczona, a pracownicy uzbrojeni w wiadra zbierają wszystkie pieniądze. W roku 2012 monety wrzucone do stawu utworzyły kwotę... $30,000!!! Ciężko w to uwierzyć, prawda? Pieniądze ze Studni Życzeń przekazywane są organizacjom non-profit. Na pewno znaleźliby się ludzie, którzy mimo zakazów wrzucaliby tam pieniądze, a tak, ten zwyczaj zamienił się coś naprawdę pożytecznego.


The Stalacpipe Organ - największy na świecie instrument muzyczny. Stalaktyty obejmujące powierzchnię 3,5 akra w jaskiniach wytwarzają dźwięki o symfonicznej jakości, podczas uderzenia zainicjowane przez powyższy instrument.


Formacja skalna Jajka sadzone

 Jaskinie położone są w Dolinie Shenandoah. Nazwa ta zaadaptowana została od indiańskiego słowa, które znaczy "Piękna Córka Gwiazd". Shenandoah Valley jest częścią Wielkiej Doliny Appalachów. To wszystko oznacza, że po przejechaniu zaledwie 75 mil znalazłam się w górach. Widoki były naprawdę przepiękne, strasznie przypominały mi południową Polskę.

Góry i The Singing Tower

Czasami wydaje mi się, że tutaj naprawdę "trawa jest bardziej zielona"

Hasło reklamowe stanu to Virginia is for Lovers, stąd ten wielki znak oraz tabliczka, żeby podzielić się swoim zdjęciem w tym miejscu na oficjalnym profilu Virginia is for Lovers



Miasteczko Luray, nieopodal którego położone są słynne jaskinie, było naprawdę małe, ale miało swój klimat. Na wielu domach namalowane były przeróżne murale. Ulice były prawie puste. Niedaleko za historyczną częścią miasteczka znajdowała się The Luray Singing Tower, poświęcona żonie właściciela Luray Caverns (z pierwszej połowy XX wieku).

The Singing Tower

Confederate Soldiers Memorial






Wejście do jaskiń znajdowało się za miasteczkiem, a pod ziemię schodziło się z wnętrza budynku. Okolica była bardzo dobrze zagospodarowana - były dodatkowe atrakcje turystyczne, m.in. Muzeum Doliny Luray oraz Muzeum Samochodów i Powozów, do których wstęp był darmowy wraz biletem wstępu do jaskiń.

W Muzeum Samochodów i Powozów zobaczyć mogłam mnóstwo ponad stuletnich aut. Były również młodsze modele, a eksponatów było naprawdę wiele. Bardzo podobała mi się ściana z tablicami rejestracyjnymi samochodów należących do prezydentów USA. Obok każdego nazwiska znajdowała się krótka informacja, odnosząca się do danej osoby. I tak dowiedziałam się na przykład, że był tylko jeden katolicki prezydent oraz jeden prezydent pochowany w stolicy Stanów Zjednoczonych.



Muzeum Doliny Luray określić można jako park etnograficzny. Eksponaty znajdujące się w głównym budynku były przede wszystkim przedmiotami codziennego użytku oraz wyposażeniem domów. Budynki składające się na MDL miały wyglądać jak mała XIX-wieczna wioska. I tak, zobaczyłam szkołę, salę zebrań, dom mieszkalny oraz gospodę.

XIX-wieczna amerykańska szkoła



Od lewej: Sala Zebrań, budynek gospodarczy oraz gospoda




Strasznie zaciekawiły mnie woreczki z piaskiem, które można było kupić w muzeum. Kosztowały 5-10 dolarów, w zależności od wielkości opakowania. Zdziwiło mnie to, że ktoś może chcieć kupić worek piasku, chociaż w tym kraju nic nie powinno zaskoczyć. Gdy wyszłam na zewnątrz zrozumiałam, że nie były to zwykłe woreczki z piaskiem. Na zewnątrz stała konstrukcja zbudowana z dwóch osobnych rynien z wodą, a nad nią znajdowały się sitka. Ludzie wypłukiwali swój kupiony wcześniej piasek i znajdowali różnego rodzaju kamienie szlachetne. Takie sitka kojarzyły mi się wcześniej tylko z filmami o gorączce złota ;-)




Przyszła pora, żeby wracać do domu. W okolicy słynna jest trasa o nazwie Skyline Drive, czyli  droga położona w samym sercu Doliny Shenandoah. Zorientowałam się, że tą drogą jechałam do Luray, więc droga powrotna była jedynie częściowo położona w górach.
Podczas jazdy moją uwagę zwrócił jednak olbrzymi, 3,5 metrowy... MIŚ YOGI! Okazało się, że znajdował się tam Yogi's Bear Jellystone Park, jak się później dowiedziałam - popularne miejsce tematycznych obozów dla dzieci oraz rodzinnych kampingów.






Droga powrotna wiodła przez rolnicze tereny Virginii, było tam naprawdę mnóstwo pól i farm. Później przeczytałam, że gleba w tej części stanu jest bardzo żyzna, więc raz po raz mijałam również pola kukurydzy.

Podsumowując ten weekend, byłam bardzo pozytywnie zaskoczona tym wszystkim co udało mi się zobaczyć, tym bardziej, że nie spodziewałam się, że będzie tam tak ładnie. Ktoś mi kiedyś powiedział, że najlepsze rzeczy w Stanach to wcale nie wielkie miasta tylko natura. Zaczynam sprawdzać osobiście i prawdę mówiąc jak na razie jeszcze się nie zawiodłam! ;-)