środa, 15 kwietnia 2015

Viva Las Vegas!!!

Ulice Las Vegas nigdy nie świecą pustkami, jednak ilość przechodniów zdecydowanie wzrasta wieczorami i nocą. Główna ulica - Las Vegas Boulevard zwana potocznie The Strip nigdy nie śpi i zawsze coś się tam dzieje, niezależnie od dnia tygodnia.
Sin City dla jednych jest miejscem na wakacje, dla innych pogonią za wygraną w kasynach a dla niektórych miejscem, gdzie można zaistnieć.
Aspirujący muzycy, raperzy, tancerze - ich wszystkich spotkać można na The Strip, a także na "mostach", które świetnie spełniają swoją rolę, jako przejścia dla pieszych. Występują publicznie, rozdają swoje płyty, a między nimi zobaczyć można żebrzących bezdomnych.
Idąc ulicą wielokrotnie jest się zaczepianym przez osoby próbujące sprzedać bilety na licznie odbywające się tam występy - komediowe, muzyczne, taneczne, pokazy magików. Faceci z kolei stają się celem natarczywego wciskania ulotek z domów publicznych. Co ciekawe - większość z nich przechodzi obok tego obojętnie, a pod koniec nocy wspomniane ulotki znajdują się przede wszystkim na chodniku.

Kwiatowa karuzela - podstawa została wykonana z żywych kwiatów, reszta ze sztucznych. Wszystko razem sprawia niesamowite wrażenie i oczywiście się obraca.
Piękne dekoracje w kompleksie hotelowym Wynn/Encore. Obydwa hotele należą do jednych z najnowszych na The Strip - wystrój wnętrz oraz kasyna całkowicie odróżniają się stylem od innych. Polecam również kasyno w hotelu Cosmopolitan, ze względu na piękne i ekskluzywne wnętrza. Zdecydowanym zwycięzcą jest na pewno hotel Wynn!
Po zachodzie słońca, gdy pustynię zaczyna otulać różowo-filoletowe niebo, Las Vegas budzi się do życia. Zapalają się tysiące neonowych świateł, hotele nabierają życia podświetlone na wiele kolorów. To co wyglądało bardzo kiczowato za dnia, zdecydowanie wygląda o wiele lepiej po zmroku!

W LV miałam okazję spędzić St. Patrick's Day. Większość sklepów specjalnie przygotowała się na ten dzień - w sklepie Coca Coli właśnie tak prezentowała się specjalnie zaprojektowana zielona butelka tego napoju.

The High Roller at the LINQ, czyli Diabelski Młyn w hotely LINQ, 17 marca oświetlony na zielono ze względu na obchody St. Patty's Day.

Widok na Las Vegas Boulevard oraz hotel Paris.
Mimo ogólnego zakazu picia alkoholu w miejscach publicznych w Stanach Zjednoczonych, The Strip rządzi się innymi prawami. Tam chodzi się z piwem w ręku, na każdym rogu zobaczyć można stoiska sprzedające alkoholowo-lodowe koktajle. Wszyscy się bawią i cieszą - w końcu po to przyjechała tu większość odwiedzających.


Pokaz fontann w hotelu Bellagio to obowiązkowy punkt wizyty na The Strip. Pokazy różnią się synchronizacją oraz muzyką, ale każdy wygląda magicznie.
Kolejną darmową atrakcją, którą warto zobaczyć jest Volcano. Wielki wulkan znajduje się przy hotelu Mirage, a ciepło od niego bijące podczas pokazu czuć można stojąc nawet po drugiej stronie ulicy.

Jak wygląda za to życie w kasynie? Prawie każdy hotel znajdujący się na Las Vegas Boulevard posiada swoje własne kasyno. Kasyna są otwarte dla wszystkich - nie tylko dla gości hotelowych danego hotelu. Jedyny wymóg jaki musimy spełniać to mieć ukończone 21 lat. Do gier karcianych dołączyć można praktycznie w każdym momencie - wystarczy podejść, okazać dowód, wymienić pieniądze na żetony i zacząć grać. Na rozluźnienie kasyna oferują darmowe napoje, w tym alkoholowe. W kasynach oczywiście nie ma zegarów, nie ma okien - można naprawdę stracić poczucie czasu! A automaty do gier? Na automatach niestety najczęściej się przegrywa, a osoby, które na nich grają to zazwyczaj starsze, zmęczone życiem i nie oczekujące niczego dobrego panie. Zazwyczaj z papierosem w ręku, starych wytartych jeansach, nie spodziewając się żadnej wygranej. Jest to dość smutny widok - pomimo całej radosnej otoczki, w Vegas bardzo łatwo stać się smutnym człowiekiem, a wszystko przez stracone przez hazard pieniądze.


wtorek, 14 kwietnia 2015

W drodze do Miasta Grzechu!

Mimo wczesnej pory na zegarku, jestem pełna ekscytacji. Wyjechałam z Hawajów, które mimo, że piękne to jednak stały się monotonne. Zachodnie Wybrzeże wygląda zupełnie inaczej!
Kierując się autostradą na północny-wschód, widzę przed sobą piękne wzgórza oświetlone ciepłym blaskiem wschodzącego słońca.Uśmiech nie schodzi mi z twarzy, a mimo zmęczenia drzemka nie wchodzi w ogóle w grę! Przyklejona do samochodowej szyby z aparatem w dłoni zachwycam się widokami, jakie daje mi Kalifornia.


Mimo, że okolica jest dość surowa, wszystko wydaje się być imponująco piękne. Nawet nie wiem kiedy przekroczyliśmy granicę stanu z Nevadą, a przecież tak wyczekiwałam tablicy o tym informującej.




Słońce wzeszło już wysoko, a my po kilkugodzinnej jeździe do Las Vegas w końcu zobaczyć możemy pierwsze znaki informujące o zbliżaniu się do Miasta Grzechu.

Im bliżej do Sin City tym więcej billboardów reklamujących liczne hotele i kasyna.


Co rzuca mi się w oczy? Egipska piramida. Średniowieczny zamek. Nowy Jork. Wszystko w jednym miejscu, dokładnie obok siebie.
Od wielu osób słyszałam, że Las Vegas największe wrażenie robi po zmroku, a ja zachwycona jestem już teraz. Nie mogę wyjść z podziwu, że ktoś po środku niczego, zbudował miasto, w którym jest dosłownie wszystko. Niesamowite prawda?


Hotel New York, New York może pochwalić się nie tylko najsłynniejszymi wieżowcami z Wielkiego Jabłka. Zobaczyć również można Statuę Wolności, Most Brooklyński oraz typowe dla NYC sklepy z pamiątkami. Warto wejść do sklepu Hershey's, w którym zobaczyć można 1,5-metrową Statuę Wolności zrobioną z...czekolady!

Pierwszym przystankiem jest wspomniany "średniowieczny" zamek, a właściwie jego kiczowata, jakby plastikowa wersja. Jedynie lobby posiada jakieś atrapy rycerskich zbroi, pokoje to żadne komnaty. Co jednak sprawia, że nie mam wątpliwości, że jestem w Vegas? Automaty do gier, które znajdują się wszędzie. Wygląda to jak jeden wielki plac zabaw, z tym, że dla dorosłych.

Prawdziwe Vegas zobaczyć można dopiero, gdy się ściemi, ale to już w następnym poście!

niedziela, 5 kwietnia 2015

Ponad amerykańskimi chmurami

Czas leci bardzo szybko. Prawdę mówiąc im starsi jesteśmy, tym szybciej on mknie. Najbardziej boli, gdy dobre czasy mają się ku końcowi. Boimy się, że już nie będzie lepiej.
Też tak miałam. Mniej więcej po pół roku na Hawajach zaczęłam zamartwiać się o to, co będzie dalej. Na początku chodziło o to, żeby na Hawajach zostać dłużej. Wydawało mi się, że rok to przecież za mało, żeby wystarczająco nacieszyć się tym rajem na ziemi. Potem przyszło zwątpienie - czy aby na pewno poradzę sobie po powrocie do Polski? Gdzie będę pracować? Jak się tam odnajdę?
Kolejne 6 miesięcy na wyspie mimo, że wciąż niesamowicie udane, stało się czasem, by przestawić swoje myślenie i przygotować się do powrotu. Tak nastawiłam się na to, że skoro stamtąd wyjeżdżam, to w przyszłości będzie musiało być tylko lepiej, że na sam koniec już nie mogłam doczekać się aż wsiądę w samolot i odlecę z "tej skały po środku oceanu", jak zwykliśmy żartować o Oahu z przyjaciółmi.
Hawaje choć piękne, nie mogłyby stać się moim domem na zawsze. Po jakichś 9-10 miesiącach uderzyła mnie island fever - przeświadczenie, że jest się na wyspie, z której nie można się tak łatwo wydostać. Wciąż cieszyłam się każdym dniem, który został mi na tym "rajskim archipelagu", ale powoli zaczęłam planować co dalej. Inną kwestią było to, że jest jeszcze dla mnie zbyt wcześnie, żeby zdecydować się zostać gdziekolwiek na dłużej.

Plan po skończeniu mojego drugiego roku jako au pair był prosty - spakować walizkę i jak najszybciej "wybyć" z wyspy. Ostatniego dnia dosłownie liczyłam godziny. Gdy w końcu znalazłam się na lotnisku okazało się, że mój lot opóźniony jest o 3 godziny! Niestety był to dopiero początek mojej podróży... Jako pierwszy przystanek obrałam Washington DC, czyli miejsce, gdzie spędziłam rok poprzedni. Zdecydowałam się odwiedzić moją poprzednią rodzinę, bo nie wiem kiedy uda mi się wrócić do Stanów. Po kilku dniach w zimnej Wirginii, czekała na mnie kolejna podróż z przebojami, tym razem na Zachodnie Wybrzeże. Do boardingu miałam zaledwie godzinę, moja bramka okazała się być tą ostatnią na końcu jednego z terminali. Gdy dobiegłam z moimi ciężkimi torbami zaledwie 5 minut przed planowanym wejściem na pokład, okazało się, że samolot będzie opóźniony. Najpierw o dwie godziny, później trzy, a skończyło się na pięciu! Powód? Stewardessy, które miały obsługiwać lot do Los Angeles nie doleciały, gdyż inny samolot został odwołany. United Airlines nie chcąc zostawiać pasażerów na lodzie odwołując ostatnie w tym dniu, nocne połączenie z West Coast, szukały personelu na ziemi. Wydawać by się mogło, że nie jest to taki wielki problem, a jednak! Stewardessy przyjechały samochodem aż z Pensylwanii! W końcu jednak mogłam wsiąść do samolotu i spać, a obudzić miałam się w trzeciej strefie czasowej tamtego tygodnia.

Co było najlepsze w lataniu ze środka Pacyfiku na Wschodnie Wybrzeże, a później z powrotem na zachód? Widoki z samolotu. Tyle niesamowitych rzeczy w tak krótkim czasie chyba jeszcze nie miałam okazji zobaczyć.
Podczas pierwszego lotu z Hawajów na wschód leciałam przez Seattle. Gdy podchodziliśmy do lądowania było jeszcze przed wschodem. Lecieliśmy nad grubą warstwą chmur. Przebudziłam się i spojrzałam w okno. Moim oczom ukazał się majestatyczny szczyt Mt. Rainier, który górował nad chmurową kołdrą. Niebo zaczynało robić się jaśniejsze - nad samą linią chmur zobaczyć jednak można było pasek czerwieni, za który odpowiedzialne było budzące się tego dnia słońce. Schodząc niżej zorientowałam się, że samo centrum Seattle nie pokrywa tyle chmur, samolot zaczął się zniżać tak nisko, że zobaczyć pojedyncze okna w drapaczach chmur. W mieście wciąż było ciemno. Z tego lotu nie mam niestety żadnego zdjęcia, ale musisz uwierzyć, że widoki z samolotu spodobały mi się chyba bardziej, niż podczas mojej lipcowej wizyty w tym mieście.

Kolejny lot - z Seattle do Waszyngtonu, nie był wcale gorszy. Pierwszymi rzeczami, jakie podziwiać mogłam z 11 kilometrów nad ziemią okazały się być The Rockies, czyli Góry Skaliste. Kilkaset mil dalej moją uwagę przykuła natomiast rzeka Missouri, którą nie sposób było przeoczyć.





Kierując się dalej na wschód podziwiać mogłam wielkie jeziora. Nie sądziłam, że będę lecieć nad krainą The Great Lakes, a jednak moim oczom ukazało się Lake Michigan, które wydawało się nie mieć końca.


Lake Michigan. Jeden brzeg wiosenny...

...drugi jeszcze zimowy.
Stamtąd już niedaleko było do Wirginii, która z lotu ptaka mimo, że słoneczna wyglądała wciąż "brązowo". Niestety wiosna jeszcze nie zawitała do Stolicy, więc nie mogłam podziwiać pięknych zielonych lasów i łąk.
Gdy przyleciałam - było tam strasznie zimno. Ostatniego dnia pogoda jednak dopisała i mogłam nie tylko wybrać się na spacer, ale również pojeździć na rowerze wokół pobliskiego Lake Barcroft




Gdy w końcu weszłam do tego nieszczęsnego, spóźnionego o wieczność samolotu nie mogłam zrobić nic innego niż tylko usnąć. Gdy się obudziłam moim oczom ukazały się setki tysięcy malutkich światełek, które bez wątpienia dawały znać, że w końcu doleciałam na Zachodnie Wybrzeże.

Niedługo po wyjściu z samolotu i zjedzeniu olbrzymiego śniadania, okolice Los Angeles postanowiły powitać mnie w najlepszy z możliwych sposobów, czyli malowniczym wschodem słońca!


Taki poniedziałkowy poranek stanowił początek malowniczego road trip'u do Miasta Grzechu, czyli Las Vegas. Ale o tym więcej w następnym poście... :)

P.S. Z pisaniem regularnym mi nie wyszło, z opisaniem tego wszystkiego co zobaczyłam i doświadczyłam na Hawajach również. Nic jednak straconego! Postaram się nadrobić wszystko, albo możliwie jak najwięcej. Zdjęć, którymi chciałabym się podzielić mam setki, jeśli nie tysiące.

Mam nadzieję, że do zobaczenia wkrótce!