piątek, 31 stycznia 2014

Baltimore & Washington DC

Jeden z symboli Waszyngtonu - U.S. Capitol, czyli budynek Kongresu Stanów Zjednoczonych.
 Wracając do pobytu Moniki, tak jak pisałam wcześniej, chciałam pokazać jej jak najwięcej. Każdego dnia zaplanowałam jakiś wypad i tak korzystając z czwartkowej ośmiogodzinnej przerwy w ciągu dnia, zabrałam ją do Baltimore. Pamiętam, że tego dnia było nieznośnie zimno i powłóczyłyśmy się troszkę po centrum i stwierdziłyśmy, że lepiej jechać do do domu. Po drodze do Baltimore zrobiłyśmy przystanek w Świątyni Mormonów. Budowla która znajduje się przy Capital Beltway, czyli obwodnicy Waszyngtonu już z daleka sprawia wrażenie, że przenieśliśmy się do świata magii. Świątynia jest naprawdę olbrzymia, odwiedzając Visitors Center dowiedziałyśmy się, że jest najwyższą mormońską świątynią spośród wszystkich znajdujących się na świecie. Do środka wejść nie mogłyśmy, gdyż nie jesteśmy członkami wspólnoty, ale mogłyśmy pooglądać zdjęcia pomieszczeń, które znajdują się wewnątrz budynku. Moim pierwszym skojarzeniem było lobby najekskluzywniejszego hotelu, pomieszczenie w którym przyjmuje sie chrzest, wyglądało natomiast jakby na środku znajdowało się olbrzymie jackuzzi. A po rozmowie z dziewczyną, która opowiadała nam o świątyni miałam wrażenie, że znajduję się wewnątrz sekty. Bądź co bądź, może jest w tym trochę prawdy.

Baltimore, MD

Tak wygląda wyrażanie poglądów w Ameryce!
 


Ten widok do złudzenia przypomina to, co turyści mogą zobaczyć w Egipcie!!! ;-)

Pogoda nam nie sprzyjała, tamten listopadowy tydzień był naprawdę zimny. Jednak mimo wszystko wiedziałam, że musimy wybrać się do Nation's Capital, czyli Waszyngtonu. Miasto nie mogło się jej nie spodobać. Zrobiłyśmy szybki spacer wokół Tidal Basin, stamtąd udałyśmy się do Białego Domu oraz IIWW Memorial oraz jako punkt ostatni - Lincoln Memorial. Mimo, że wszystko wydaje się położone pozornie blisko siebie, przejście od jednego punktu do drugiego zajęło nam sporo czasu. A na sam koniec DC postanowiło pożegnać Monikę pięknym zachodem słońca, który sprawił, że nie miała żadnych wątpliwości o tym czy było warto tutaj przyjechać. Waszyngton rzuca urok na każdego, kto do niego przyjedzie. Miasto jest takie inne od betonowych dżungli jakich w Ameryce jest sporo, najlepiej wygląda chyba na wiosnę, gdy słynne japońskie wiśnie kwitną i sprawiają, że amerykańska stolica staje się jeszcze bardziej urokliwa niż zwykle.

Wewnątrz pomnika upamiętniającego Abrahama Lincolna zawsze roi się od tłumów turystów.

Waszyngton to miasto pomników. Powyżej Roosevelt Memorial, który zajmuje niesamowicie dużo miejsca, pięknie wyglądał otoczony resztkami kolorowych liści.
Jeden z moich ulubionych pomników - Jefferson Memorial, najpiękniej wygląda podczas słynnego Cherry Blossom Festival.
Najsłynniejszy i najczęściej odwiedzany dom w całych Stanach Zjednoczonych. Myślę, że nie trzeba go przedstawiać ;-)

Po trzęsieniu ziemi jakie miało miejsce latem 2011 roku konstrukcja słynnej kolumny znanej jako Washington Memorial została dość mocno naruszona. W kwietniu 2013 roku (w trakcie trwania Cherry Blossom Festival) zaczęły go okalać rusztowania, które jeszcze do końca nie zniknęły. Wiele osób uważa, że z rusztowaniami (szczególnie w nocy), pomnik wyglądał o wiele ciekawiej niż bez.

Wcześniej byłam skupiona na pisaniu o miejscach, do których podróżowałam, odsuwając Waszyngton na margines. Mam mnóstwo zdjęć z wakacji i nie tylko, a dodając do tego długie zimowe wieczory, postaram się napisać trochę więcej o stolicy Stanów Zjednoczonych, której przedmieścia stały się moim domem na rok. Tak jak nie chciałam tutaj przyjeżdżać, tak jestem teraz szczęśliwa, że mam dostęp do wszystkich wspaniałych rzeczy znajdujących się w DC i wiem, że niedługo, bo już za 1,5 miesiąca niełatwo będzie mi się spakować i opuścić to miejsce.

A na zakończenie - kilka zdjęć z National Harbor!






poniedziałek, 20 stycznia 2014

Around the Lake Tahoe

Podczas pobytu w Kalifornii zatrzymaliśmy w pobliżu miejscowości Truckee. Oryginalna nazwa miasteczka brzmiała Coburn Station, upamiętniając właściciela saloon'u. Truckee pochodzi natomiast od okrzyku jakim przywitał pierwszych Europejczyków Indianin z plemienia Paiute. Jadąc im na spotkanie chciał przywitać przybyszów, ci zaś myśleli, że się im przestawia i stąd właśnie wzięło się "Truckee".

Dzisiaj miasteczko wiedzie senne życie w pobliżu jeziora Tahoe. Ze snu wyrywać mogą je jedynie odgłosy często przejeżdżających pociągów towarowych, które są nieodłącznym elementem polskiego krajobrazu, natomiast tutaj zbyt często ich nie widywałam.

Główna ulica w Truckee, CA.

Z cyklu "na tropie malunków na murach" ;-)
Truckee to naprawdę mała miejscowość, nawet stacja benzynowa nie była aż taka nowoczesna. Kolejne miejsce, gdzie czasy się jakby zatrzymał. Dodatkowo, po prawej stronie stacji znajdował się saloon, którego zdjęcia niestety nie mam. Musicie uwierzyć na słowo, że budynek ten został żywcem przeniesiony z filmów o Dzikim Zachodzie!

Zamiast kwiatów w doniczkach w tej części Kalifornii częściej spotkać można szyszki.
Które są rozmiaru XXL!
What if tomorrow never comes?!


W drodze do South Lake Tahoe, CA zatrzymaliśmy się w Emerald Bay, skąd zobaczyć można było Fannette Island.

Jednego dnia postanowiliśmy objechać całe jezioro, którego długość linii brzegowej wynosi 114 km! Droga jest położona naprawdę malowniczo, w kilku miejscach można mieć wrażenie, że samochód zaraz spadnie w przepaść, bo nie ma tam żadnej barierki. Dzień był piękny i słoneczny, było ciepło, a widoki po prostu zwalały z nóg!


Zaraz po przekroczeniu granicy z Nevadą, naszym oczom ukazały się niezliczone kasyna. Spotkać je można było w wielu miejscach po drodze, lecz najwięcej przy granicy z Kalifornią.

Widok na Lake Tahoe z punktu widokowego w pobliżu Sand Harbor, NV.
Pewnego ranka nasz karmnik na balkonie odwiedziło naprawdę sporo ptaków, po wielu próbach udało mi się zrobić zdjęcie chociaż jednemu.
Ostatniego dnia musieliśmy opuścić dom około 11 rano, natomiast lot był 12 godzin później. Hości rozważali wiele opcji gdzie moglibyśmy pojechać i w końcu stanęło na tym, że odwiedzimy Muir Woods National Monument, gdzie zobaczyć można sekwoje wieczniezielone - jedne z najstarszych drzew na Ziemi. Niestety wstęp był drogi - $7/os., a dodatkowo mieliśmy naprawdę mało czasu przed zamknięciem parku. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że nie ma sensu iść tam w pośpiechu, a zamiast tego możemy pojechać pod Golden Gate Bridge. Sekwoje z Muir Woods mają między 500 a 800 lat, dożywają do 2 tysięcy, więc mogą jeszcze trochę na mnie poczekać. Golden Gate też by na pewno nie uciekł, ale naprawdę ucieszyłam się, że zobaczę go z bliska. Udało nam się nawet utknąć w korku, gdy przez niego przejeżdżaliśmy. Mimo wszystko - w Polsce był już ostatni dzień starego roku, a ja stałam nad Zatoką San Francisco spoglądając to na most i na San Francisco Skyline majaczącą gdzieś w oddali za setkami żaglówek.

Największa niespodzianka ostatniego dnia w Kalifornii - Golden Gate Bridge. Jeden z tych momentów, w których nie wiesz czy naprawdę tam jesteś, czy po prostu to tylko sen!

A w oddali wieżowce San Francisco.


Takiego zakończenia roku na pewno sobie nie wyobrażałam! Biorąc pod uwagę wszystkie kilometry jakie pokonałam w 2013 roku, spokojnie mogłabym okrążyć Ziemię. Podróżniczo był to najlepszy rok mojego życia, a wszystkie doświadczenia jakie tutaj miałam tylko udowadniają mi, że świat nie jest taki duży jaki się wydaje i że wszystko jest możliwe. W Sylwestra natomiast, którego spędziłam w pobliżu stolicy USA, zastanawiałam się, gdzie dane mi będzie spędzić go za rok. Cóż, tego nie wie nikt, a rok 2014 na pewno dla wielu z nas niesie niespodzianki. Z resztą, gdybyśmy mogli wiedzieć co na nam się przytrafi, życie nie byłoby takie ciekawe. Coś co się zawsze przydaje to cierpliwość i wiara, których czasami mi brakuje, szczególnie w ostatnich dniach. Czas żeby znów zacząć sobie powtarzać jak mantrę, że the best is yet to come! A wszystko we właściwym czasie.



Do zobaczenia San Franscico, na pewno jeszcze się spotkamy!!! ;-)

czwartek, 2 stycznia 2014

Christmas in California.

Mogę uważać się za wielką szczęściarę, bo Święta Bożego Narodzenia spędziłam w Kalifornii! Nie jest to taka Kalifornia, o której myślą wszyscy - brak tam palm, wysokich temperatur oraz oceanu. Są za to góry, trochę śniegu i naprawdę piękne widoki.

Ale wracając do początku. Moja host rodzina zanim jeszcze przyjechałam do Stanów spytała się mnie czy zamierzam spędzać Święta z nimi. Ja wiedziałam, że do Polski na pewno nie wrócę chociażby ze względu na ceny biletów. Przez długi czas nie miałam pojęcia, gdzie pojedziemy, myślałam, że będzie to niedaleko biorąc pod uwagę, że rodzice hostki mieszkają w Karolinie Północnej. Zdziwiłam się, gdy moje host dziecko powiedziało mi, że jedziemy na Święta do Kalifornii, co jednak okazało się prawdą.

Z samolotu widoki były po prostu nieziemskie. Po zupełnie płaskiej i pokrytej śniegiem Nebrasce (i po krótkiej drzemce), w końcu mogłam zobaczyć Rocky Mountains, które rozciągały się wzdłuż i wszerz horyzontu oraz których końca po prostu nie było widać. Za górami, za lasami w końcu ukazały się wzgórza Kalifornii, otaczające Bay Area, jak potocznie nazywa się okolice San Francisco. Uśmiechałam się od ucha do ucha, widząc wielkie pofałdowane tereny, które wyglądają dość... brązowo i jałowo. Widoki bardzo mi się spodobały, tym bardziej, że gdzieniegdzie zobaczyć można palmy.

Czekała nas naprawdę długa podróż samochodem, która okazała się być jeszcze dłuższa ze względu na gigantyczne kalifornijskie korki. Udało mi się za to zobaczyć (choć tylko z samochodu) Sacramento - stolicę stanu. Bardzo późnym wieczorem cel został osiągnięty, znaleźliśmy się na naszej mecie w Carnelian Bay nad jeziorem Tahoe.

Cieszę się bardzo, że moja host rodzina woli spędzać czas aktywnie i wyjść poza przysłowiowe cztery kąty, bo dzięki temu sama mogłam sporo zobaczyć.

Okolice jeziora Tahoe, które znajduje się na granicy stanów Kalifornia i Nevada, znane są ze świetnych warunków do uprawiania sportów letnich i zimowych. Krystalicznie czysta woda przyciąga nie tylko miłośników pływania - zimą roi się tutaj od zapalonych narciarzy i snowboardzistów, ponieważ oprócz dobrych warunków narciarskich, znajdują się tutaj kultowe zimowe resorty, znajdujące się w czołówce najlepszych w Stanach.


Na pierwszy ogień poszedł Northstar at Tahoe, w którym roiło się od ludzi mających kieszenie wypchane dolarami. Całe miasteczko narciarskie wyglądało naprawdę ładnie i ekskluzywnie. Byliśmy tam w Wigilię, więc odwiedziliśmy coś w rodzaju kaplicy, w której odbył się Candle Service - kilka krókich modlitw i śpiewanie piosenek świątecznych, a na sam koniec każdy zapalał świeczkę.
 
Spacerując po miasteczku narciarskim czułam się prawie jak na początku roku, który spędziłam we włoskim kurorcie w okolicach Madonny di Campiglio.

Wigilia nie miała nic wspólnego z polską - siedzieliśmy po prostu wszyscy razem i graliśmy w różne gry, ale każdy zgodnie przyznał, że Wigilia nam się udała ;-)

Następnego dnia odwiedziliśmy Squaw Valley - miejsce, gdzie odbywały się Zimowe Igrzyska Olimpijskie w 1960 roku. Kurort obecnie jest uważany za jeden z najlepszych na Północym Wybrezeżu Tahoe.

 
W czwartek sami wybraliśmy się na narty do Homewood, które nie posiadało miasteczka narciarskiego i było naprawdę małe w porównaniu do Northstar i Squaw Valley, ale było nieznacznie tańsze, a ponadto widoki zapierały dech w piersiach.

Widok ze stoku na jezioro Tahoe.
Wracając z Homewood zatrzymaliśmy się w Tahoe City, gdzie pospacerowaliśmy nad brzegiem jeziora, które prezentowało się po prostu bajecznie!




W Kalifornii spotkanie niedźwiedzia jest zupełnie normalne, ponieważ tamtejsze lasy stanowią ich naturalne środowisko. Wiele domów w okolicy Tahoe było przyozdobione różnego rodzaju niedźwiadkami.


Tyle na dzisiaj, a w następnym poście jeszcze więcej zdjęć z malowniczej Kalifornii! ;-)

Przy okazji - Szczęśliwego Nowego Roku!!!
Źródło: Internet.