środa, 15 kwietnia 2015

Viva Las Vegas!!!

Ulice Las Vegas nigdy nie świecą pustkami, jednak ilość przechodniów zdecydowanie wzrasta wieczorami i nocą. Główna ulica - Las Vegas Boulevard zwana potocznie The Strip nigdy nie śpi i zawsze coś się tam dzieje, niezależnie od dnia tygodnia.
Sin City dla jednych jest miejscem na wakacje, dla innych pogonią za wygraną w kasynach a dla niektórych miejscem, gdzie można zaistnieć.
Aspirujący muzycy, raperzy, tancerze - ich wszystkich spotkać można na The Strip, a także na "mostach", które świetnie spełniają swoją rolę, jako przejścia dla pieszych. Występują publicznie, rozdają swoje płyty, a między nimi zobaczyć można żebrzących bezdomnych.
Idąc ulicą wielokrotnie jest się zaczepianym przez osoby próbujące sprzedać bilety na licznie odbywające się tam występy - komediowe, muzyczne, taneczne, pokazy magików. Faceci z kolei stają się celem natarczywego wciskania ulotek z domów publicznych. Co ciekawe - większość z nich przechodzi obok tego obojętnie, a pod koniec nocy wspomniane ulotki znajdują się przede wszystkim na chodniku.

Kwiatowa karuzela - podstawa została wykonana z żywych kwiatów, reszta ze sztucznych. Wszystko razem sprawia niesamowite wrażenie i oczywiście się obraca.
Piękne dekoracje w kompleksie hotelowym Wynn/Encore. Obydwa hotele należą do jednych z najnowszych na The Strip - wystrój wnętrz oraz kasyna całkowicie odróżniają się stylem od innych. Polecam również kasyno w hotelu Cosmopolitan, ze względu na piękne i ekskluzywne wnętrza. Zdecydowanym zwycięzcą jest na pewno hotel Wynn!
Po zachodzie słońca, gdy pustynię zaczyna otulać różowo-filoletowe niebo, Las Vegas budzi się do życia. Zapalają się tysiące neonowych świateł, hotele nabierają życia podświetlone na wiele kolorów. To co wyglądało bardzo kiczowato za dnia, zdecydowanie wygląda o wiele lepiej po zmroku!

W LV miałam okazję spędzić St. Patrick's Day. Większość sklepów specjalnie przygotowała się na ten dzień - w sklepie Coca Coli właśnie tak prezentowała się specjalnie zaprojektowana zielona butelka tego napoju.

The High Roller at the LINQ, czyli Diabelski Młyn w hotely LINQ, 17 marca oświetlony na zielono ze względu na obchody St. Patty's Day.

Widok na Las Vegas Boulevard oraz hotel Paris.
Mimo ogólnego zakazu picia alkoholu w miejscach publicznych w Stanach Zjednoczonych, The Strip rządzi się innymi prawami. Tam chodzi się z piwem w ręku, na każdym rogu zobaczyć można stoiska sprzedające alkoholowo-lodowe koktajle. Wszyscy się bawią i cieszą - w końcu po to przyjechała tu większość odwiedzających.


Pokaz fontann w hotelu Bellagio to obowiązkowy punkt wizyty na The Strip. Pokazy różnią się synchronizacją oraz muzyką, ale każdy wygląda magicznie.
Kolejną darmową atrakcją, którą warto zobaczyć jest Volcano. Wielki wulkan znajduje się przy hotelu Mirage, a ciepło od niego bijące podczas pokazu czuć można stojąc nawet po drugiej stronie ulicy.

Jak wygląda za to życie w kasynie? Prawie każdy hotel znajdujący się na Las Vegas Boulevard posiada swoje własne kasyno. Kasyna są otwarte dla wszystkich - nie tylko dla gości hotelowych danego hotelu. Jedyny wymóg jaki musimy spełniać to mieć ukończone 21 lat. Do gier karcianych dołączyć można praktycznie w każdym momencie - wystarczy podejść, okazać dowód, wymienić pieniądze na żetony i zacząć grać. Na rozluźnienie kasyna oferują darmowe napoje, w tym alkoholowe. W kasynach oczywiście nie ma zegarów, nie ma okien - można naprawdę stracić poczucie czasu! A automaty do gier? Na automatach niestety najczęściej się przegrywa, a osoby, które na nich grają to zazwyczaj starsze, zmęczone życiem i nie oczekujące niczego dobrego panie. Zazwyczaj z papierosem w ręku, starych wytartych jeansach, nie spodziewając się żadnej wygranej. Jest to dość smutny widok - pomimo całej radosnej otoczki, w Vegas bardzo łatwo stać się smutnym człowiekiem, a wszystko przez stracone przez hazard pieniądze.


wtorek, 14 kwietnia 2015

W drodze do Miasta Grzechu!

Mimo wczesnej pory na zegarku, jestem pełna ekscytacji. Wyjechałam z Hawajów, które mimo, że piękne to jednak stały się monotonne. Zachodnie Wybrzeże wygląda zupełnie inaczej!
Kierując się autostradą na północny-wschód, widzę przed sobą piękne wzgórza oświetlone ciepłym blaskiem wschodzącego słońca.Uśmiech nie schodzi mi z twarzy, a mimo zmęczenia drzemka nie wchodzi w ogóle w grę! Przyklejona do samochodowej szyby z aparatem w dłoni zachwycam się widokami, jakie daje mi Kalifornia.


Mimo, że okolica jest dość surowa, wszystko wydaje się być imponująco piękne. Nawet nie wiem kiedy przekroczyliśmy granicę stanu z Nevadą, a przecież tak wyczekiwałam tablicy o tym informującej.




Słońce wzeszło już wysoko, a my po kilkugodzinnej jeździe do Las Vegas w końcu zobaczyć możemy pierwsze znaki informujące o zbliżaniu się do Miasta Grzechu.

Im bliżej do Sin City tym więcej billboardów reklamujących liczne hotele i kasyna.


Co rzuca mi się w oczy? Egipska piramida. Średniowieczny zamek. Nowy Jork. Wszystko w jednym miejscu, dokładnie obok siebie.
Od wielu osób słyszałam, że Las Vegas największe wrażenie robi po zmroku, a ja zachwycona jestem już teraz. Nie mogę wyjść z podziwu, że ktoś po środku niczego, zbudował miasto, w którym jest dosłownie wszystko. Niesamowite prawda?


Hotel New York, New York może pochwalić się nie tylko najsłynniejszymi wieżowcami z Wielkiego Jabłka. Zobaczyć również można Statuę Wolności, Most Brooklyński oraz typowe dla NYC sklepy z pamiątkami. Warto wejść do sklepu Hershey's, w którym zobaczyć można 1,5-metrową Statuę Wolności zrobioną z...czekolady!

Pierwszym przystankiem jest wspomniany "średniowieczny" zamek, a właściwie jego kiczowata, jakby plastikowa wersja. Jedynie lobby posiada jakieś atrapy rycerskich zbroi, pokoje to żadne komnaty. Co jednak sprawia, że nie mam wątpliwości, że jestem w Vegas? Automaty do gier, które znajdują się wszędzie. Wygląda to jak jeden wielki plac zabaw, z tym, że dla dorosłych.

Prawdziwe Vegas zobaczyć można dopiero, gdy się ściemi, ale to już w następnym poście!

niedziela, 5 kwietnia 2015

Ponad amerykańskimi chmurami

Czas leci bardzo szybko. Prawdę mówiąc im starsi jesteśmy, tym szybciej on mknie. Najbardziej boli, gdy dobre czasy mają się ku końcowi. Boimy się, że już nie będzie lepiej.
Też tak miałam. Mniej więcej po pół roku na Hawajach zaczęłam zamartwiać się o to, co będzie dalej. Na początku chodziło o to, żeby na Hawajach zostać dłużej. Wydawało mi się, że rok to przecież za mało, żeby wystarczająco nacieszyć się tym rajem na ziemi. Potem przyszło zwątpienie - czy aby na pewno poradzę sobie po powrocie do Polski? Gdzie będę pracować? Jak się tam odnajdę?
Kolejne 6 miesięcy na wyspie mimo, że wciąż niesamowicie udane, stało się czasem, by przestawić swoje myślenie i przygotować się do powrotu. Tak nastawiłam się na to, że skoro stamtąd wyjeżdżam, to w przyszłości będzie musiało być tylko lepiej, że na sam koniec już nie mogłam doczekać się aż wsiądę w samolot i odlecę z "tej skały po środku oceanu", jak zwykliśmy żartować o Oahu z przyjaciółmi.
Hawaje choć piękne, nie mogłyby stać się moim domem na zawsze. Po jakichś 9-10 miesiącach uderzyła mnie island fever - przeświadczenie, że jest się na wyspie, z której nie można się tak łatwo wydostać. Wciąż cieszyłam się każdym dniem, który został mi na tym "rajskim archipelagu", ale powoli zaczęłam planować co dalej. Inną kwestią było to, że jest jeszcze dla mnie zbyt wcześnie, żeby zdecydować się zostać gdziekolwiek na dłużej.

Plan po skończeniu mojego drugiego roku jako au pair był prosty - spakować walizkę i jak najszybciej "wybyć" z wyspy. Ostatniego dnia dosłownie liczyłam godziny. Gdy w końcu znalazłam się na lotnisku okazało się, że mój lot opóźniony jest o 3 godziny! Niestety był to dopiero początek mojej podróży... Jako pierwszy przystanek obrałam Washington DC, czyli miejsce, gdzie spędziłam rok poprzedni. Zdecydowałam się odwiedzić moją poprzednią rodzinę, bo nie wiem kiedy uda mi się wrócić do Stanów. Po kilku dniach w zimnej Wirginii, czekała na mnie kolejna podróż z przebojami, tym razem na Zachodnie Wybrzeże. Do boardingu miałam zaledwie godzinę, moja bramka okazała się być tą ostatnią na końcu jednego z terminali. Gdy dobiegłam z moimi ciężkimi torbami zaledwie 5 minut przed planowanym wejściem na pokład, okazało się, że samolot będzie opóźniony. Najpierw o dwie godziny, później trzy, a skończyło się na pięciu! Powód? Stewardessy, które miały obsługiwać lot do Los Angeles nie doleciały, gdyż inny samolot został odwołany. United Airlines nie chcąc zostawiać pasażerów na lodzie odwołując ostatnie w tym dniu, nocne połączenie z West Coast, szukały personelu na ziemi. Wydawać by się mogło, że nie jest to taki wielki problem, a jednak! Stewardessy przyjechały samochodem aż z Pensylwanii! W końcu jednak mogłam wsiąść do samolotu i spać, a obudzić miałam się w trzeciej strefie czasowej tamtego tygodnia.

Co było najlepsze w lataniu ze środka Pacyfiku na Wschodnie Wybrzeże, a później z powrotem na zachód? Widoki z samolotu. Tyle niesamowitych rzeczy w tak krótkim czasie chyba jeszcze nie miałam okazji zobaczyć.
Podczas pierwszego lotu z Hawajów na wschód leciałam przez Seattle. Gdy podchodziliśmy do lądowania było jeszcze przed wschodem. Lecieliśmy nad grubą warstwą chmur. Przebudziłam się i spojrzałam w okno. Moim oczom ukazał się majestatyczny szczyt Mt. Rainier, który górował nad chmurową kołdrą. Niebo zaczynało robić się jaśniejsze - nad samą linią chmur zobaczyć jednak można było pasek czerwieni, za który odpowiedzialne było budzące się tego dnia słońce. Schodząc niżej zorientowałam się, że samo centrum Seattle nie pokrywa tyle chmur, samolot zaczął się zniżać tak nisko, że zobaczyć pojedyncze okna w drapaczach chmur. W mieście wciąż było ciemno. Z tego lotu nie mam niestety żadnego zdjęcia, ale musisz uwierzyć, że widoki z samolotu spodobały mi się chyba bardziej, niż podczas mojej lipcowej wizyty w tym mieście.

Kolejny lot - z Seattle do Waszyngtonu, nie był wcale gorszy. Pierwszymi rzeczami, jakie podziwiać mogłam z 11 kilometrów nad ziemią okazały się być The Rockies, czyli Góry Skaliste. Kilkaset mil dalej moją uwagę przykuła natomiast rzeka Missouri, którą nie sposób było przeoczyć.





Kierując się dalej na wschód podziwiać mogłam wielkie jeziora. Nie sądziłam, że będę lecieć nad krainą The Great Lakes, a jednak moim oczom ukazało się Lake Michigan, które wydawało się nie mieć końca.


Lake Michigan. Jeden brzeg wiosenny...

...drugi jeszcze zimowy.
Stamtąd już niedaleko było do Wirginii, która z lotu ptaka mimo, że słoneczna wyglądała wciąż "brązowo". Niestety wiosna jeszcze nie zawitała do Stolicy, więc nie mogłam podziwiać pięknych zielonych lasów i łąk.
Gdy przyleciałam - było tam strasznie zimno. Ostatniego dnia pogoda jednak dopisała i mogłam nie tylko wybrać się na spacer, ale również pojeździć na rowerze wokół pobliskiego Lake Barcroft




Gdy w końcu weszłam do tego nieszczęsnego, spóźnionego o wieczność samolotu nie mogłam zrobić nic innego niż tylko usnąć. Gdy się obudziłam moim oczom ukazały się setki tysięcy malutkich światełek, które bez wątpienia dawały znać, że w końcu doleciałam na Zachodnie Wybrzeże.

Niedługo po wyjściu z samolotu i zjedzeniu olbrzymiego śniadania, okolice Los Angeles postanowiły powitać mnie w najlepszy z możliwych sposobów, czyli malowniczym wschodem słońca!


Taki poniedziałkowy poranek stanowił początek malowniczego road trip'u do Miasta Grzechu, czyli Las Vegas. Ale o tym więcej w następnym poście... :)

P.S. Z pisaniem regularnym mi nie wyszło, z opisaniem tego wszystkiego co zobaczyłam i doświadczyłam na Hawajach również. Nic jednak straconego! Postaram się nadrobić wszystko, albo możliwie jak najwięcej. Zdjęć, którymi chciałabym się podzielić mam setki, jeśli nie tysiące.

Mam nadzieję, że do zobaczenia wkrótce!

środa, 11 lutego 2015

2014 Review.

Aż ciężko uwierzyć, że kolejny rok jest już praktycznie wspomnieniem. 2014 przyniósł wiele wyzwań, ale większość z nich udało pokonać się z uśmiechem na twarzy.

Miniony rok rozpoczął się leniwie i niepewnie. Nie miałam pojęcia gdzie się przeprowadzę, mimo, że data ta była oddalona o zaledwie 2,5 miesiąca. Wszystko jednak ułożyło się lepiej niż mogłam to sobie kiedykolwiek wyobrazić. A tak wyglądał mój rok w zdjęciach:

Styczeń
Styczeń w Wirginii i DC był zimny i śnieżny. Szkoła odwoływana była wielokrotnie, czasami z powodu dosłownie 5cm śniegu. Żeby umilić sobie czas wybrałam się z koleżanką na mój pierwszy mecz koszykówki w życiu. Nie jestem wielką fanką sportu, ale było to naprawdę fajne wydarzenie! Dodatkowo cieszyłam się, że mogę zobaczyć "Polskiego Diabła", czyli Marcina Gortata, który gra w Washington Wizards. Ich przeciwnikami było Miami Heat - ubiegłoroczni mistrzowie świata. Dla mnie był to dodatkowy powód do radości, bo gdy ja odwiedziłam Miami w 2013, całe miasto akurat świętowało to wydarzenie. W styczniu uczestniczyłam również w ślubie swojej koleżanki z Kolumbii. Miło było zobaczyć jak podchodzą do tego wydarzenia Amerykanie i Kolumbijczycy. Mimo przejmującego zimna, ślub był udany!

Czas na znalezienie nowej rodziny strasznie się kurczył i prawdę mówiąc straciłam nadzieję, że mi się to uda. Pod koniec stycznia mieliśmy dodatkowy problem w domu - wysiadło ogrzewanie. Na niedomiar złego akurat w tym samym czasie temperatury w tej okolicy należały do najniższych od kilku lat. W ten feralny weekend nocowała u mnie koleżanka, która miała przed sobą ostatnią noc w Wirginii przed przeprowadzką do Karoliny Południowej. Chciałyśmy kupić jakieś piwo, ale nie mogłyśmy się zdecydować jakie. Moją uwagę przykuła butelka z ładną etykietą z surferami. Piwo okazało się być prosto z Hawajów! Nigdy wcześniej go nie próbowałam, więc postanowiłyśmy je kupić. Na butelce wytłoczone są hawajskie wyspy, a ja patrząc się na to myślałam, że bardzo chciałabym tam pojechać. Następnego dnia dostałam kalendarz z Hawajów, a w poniedziałek zadzwoniła do mnie moja koordynatorka z informacją, że znalazła się dla mnie rodzina, właśnie na Hawajach! Zbieg okoliczności? ;-)


Luty

Dystrykt Kolumbii to naprawdę oryginalne miasto. Moje tygodnie były policzone, a ja w końcu zdecydowałam się na wycieczkę po Kapitolu, czyli budynku Kongresu Stanów Zjednoczonych. Polecam to wszystkim odwiedzającym DC, szczególnie, że wycieczka jest za darmo, trzeba jedynie zrobić rezerwację online. Wewnątrz zobaczyć można było słynne pomniki podarowane przez inne stany. Ja wiedziałam już, że w marcu przeprowadzę się na Hawaje, więc moją największą uwagę przykuł posąg hawajskiego króla Kamehameha I. W lewym górnym rogu zobaczyć możesz natomiast...Jezusa. Właśnie tak. Jezus. O ile ludzie poprzebierani za Statuę Wolności i inne tego typu rzeczy są gratką dla turystów, to koleś przebrany za Jezusa to lekka przesada.

W lutym wybrałam się na koncert Walk Off the Earth. Tak, to właśnie ten zespół, który zasłynął coverem piosenki Gotye - "Somebody That I Used to Know" grając w pięć osób na jednej gitarze. W pewnym momencie strasznie wkręciłam się w ich muzykę i gdy dowiedziałam, że grają koncert w DC nie mogłam z tego nie skorzystać. Koniec końców, był to jeden z lepszych koncertów na jakich byłam a WOTE naprawdę gra muzykę dla fanów i to oni są najważniesi.
Pod koniec lutego zapoznałam moją host family z Tłustym Czwartkiem, gdyż nigdy wcześniej nie słyszeli o takiej tradycji. W jeden z wielkich sieci supermarketów znalazłam natomiast pączki! Niestety smakiem od oryginalnych odbiegały bardzo, ale cieszyłam się tym co mam.
Pogoda w lutym była znacznie lepsza od tej styczniowej. Cieplejsze dni przyniosły ze sobą chęć do spacerowania po DC. Jedną z moich ulubionych dzielnic jest Georgetown, gdzie kolorowe kamieniczki przeplatają się z industrialnymi budynkami. Z okazji Walentynek w mieście pojawiła się instalacja tego samego autora, który znany jest ze słynnego "LOVE" w NYC i Filadelfi.

Marzec

Marzec był miesiącem pożegnań. Moja host family wyprawiła mi przyjęcie pożegnalne, na które zaproszeni byli sąsiedzi oraz moi znajomi. Tutaj muszę zaznaczyć, że mieszkając w Wirginii otoczona byłam naprawdę wspaniałymi ludźmi. Nie tylko moja rodzina była cudowna, ale dzięki nim i sąsiadom czułam się jak w domu. Na ostatnim cluster meeting zostałam również w miły sposób pożegnana przez moją lokalną koordynatorkę (tą w różowych włosach!;).
Kilka dni przed wylotem na Hawaje, Waszyngton potraktował mnie takim właśnie zachodem słońca :).
Mój pierwszy dzień na Hawajach rozpoczął się plażą, a skończył fajerwerkami! Co tydzień w piątek wieczorem zobaczyć można pokaz w Waikiki. Dla mnie był to prywatny początek nowego roku w nowym miejscu, mimo, że był to marzec.


Kwiecień

W kwietniu zaczęło się poznawanie wyspy. Pierwsze niesamowite plaże, szlaki, widoki. Wszystko było takie nowe i ekscytujące. A do tego temperatura! Z zimowej krainy przeniosłam się w sam środek lata.
Wieczorne spacery po Waikiki, a także inne atrakcje. Odwiedziłąm Hawaii Plantation Village, gdzie dowiedziałam się więcej o historii wyspy. Wybrałam się również na Eat the Street, czyli comiesięczne wydarzenie zrzeszające mobilnych sprzedawców. Miałam również okazję po raz pierwszy spróbować prawdziwego hawajskiego jedzenia - kurczak lau lau (hawajskie gołąbki - wieprzowina lub kurczak zawinięte w liście Ti), poi (bezsmakowa papka produkowana z korzenia taro), haupia pie (deser z mleka kokosowego) oraz lomi lomi (łosoś z pomidorami, pietruszką i cebulą).
Po niespełna miesiącu na Oahu wybrałam się na Big Island, która okazała się być czymś totalnie innym od wszystkiego co to tej pory widziałam. Pustynie lawy, plaże z czarnym i zielonym piaskiem, wulkany, kilkanaście różnych stref klimatycznych i przede wszystkim możliwość ulepienia śnieżki na Hawajach! Niesamowite przeżycia.

Maj

W maju postanowiłam lepiej poznać okolicę, w której mieszkam i tym sposobem zaczęłam robić sobie krótkie rowerowe wycieczki. Po raz pierwszy kąpałam się w wodospadzie, przedzierałam się przez las bambusowy oraz sprawdziłam jakie to uczucie być na kampingu na środku hawajskiej plaży.

W maju mogłam zobaczyć jak wygląda Pierwsza Komunia na Hawajach. Dodatkową gratką było miejsce, bo odbywało się to w Pearl Harbor! Sprawdziłam też na własnej skórze luau, czyli prawdziwą hawajską ucztę!

Kolejny miesiąc i kolejna wyspa. Tym razem trafiło na Maui, czyli wyspę dolin. Najlepsze doświadczenie? Wschód słońca na szczycie wulkanu Haleakala ponad 3tys. m n.p.m.!

Czerwiec

Wraz z czerwcem poszerzyłam swoją wiedzę o historii Hawajów dzięki wycieczce do Iolani Palace, czyli jedynej rezydencji królewskiej w całych Stanach. Mogłam też podziwiać panoramę Honolulu ze szczytu będącego niegdyś wulkanem, czyli Diamond Head, odwiedziłam także słynne North Shore, gdzie w równie słynnym sklepie u Matsumoto zjadłam swój pierwszy hawajaski shave ice, czyli trochę śniegu ze smakowymi syropami. Jakby nie było, spróbowanie shave ice będąc na Hawajach to konieczność!

Na Hawajach nie byłam nawet jeszcze 3 pełnych miesięcy, a po raz kolejny pakowałam plecak, by poznać inną wyspę, jaką było Molokai. Po raz pierwszy leciałam tak małym samolotem, co było ciekawym ale również stresującym przeżyciem. Tym razem miałam okazję zobaczyć największe morskie klify na świecie, jedno z najpiękniejszych miejsc jakie odwiedziłam. Dodatkowo - odwiedziłam miejsce, do którego rocznie podróżuje zaledwie 60 tysięcy turystów rocznie!

Pod koniec miesiąca na Hawajach zaczęły się wakacje, temperatury (szczególnie te w nocy) poszybowały w górę, a ja cieszyłam się kolejnym miesiącem w raju. Na własnej skórze doświadczyłam spotkania z żółwiami morskimi, a także spełniłam swoje marzenie jakim było pływanie z delfinami. Właściwie czasami życie jest lepsze niż marzenia - te piękne ssaki mogłam podziwiać w ich naturalnym środowisku, a nie w oceanarium!

Lipiec 

Zaraz po Święcie Niepodległości wyruszyłam na wakacje. Zdecydowałam się zobaczyć zachodnie wybrzeże Kanady, które tylko potwierdziło, że jest to świetny kraj. Odwiedziłam również Seattle i Portland, by na koniec udać się do Kalifornii i tam spędzić ponad tydzień. Miałam okazję podziwiać orki w Kanadzie, a w Krzemowej Dolinie zobaczyłam jak wyglądają centralne firm takich jak Google i Apple. Drugi raz w swoim życiu patrzałam na Golden Gate Bridge i na sam koniec całkiem spontanicznie odwiedziłam zimne w tym czasie Santa Barbara.
Po powrocie na wyspę miło było czuć, że wracam tu do domu, a nie tylko na tropikalne wakacje. Stęskniłam się za tym HI life, za ciepłym oceanem i wszędzie obecną zielenią.

Sierpień

Wraz z sierpniem sprawdziłam na własnej skórze kilka szlaków, znalazłam nawet strzałkę wskazującą Polskę! Po raz pierwszy mogłam też uczestniczyć w koncercie orkiestry jazzowej!

Wrzesień

Wrzesień był dość spokojny, ale odwiedziłam kilka miejsc, które były zdecydowanie wyjątkowe. Pierwszym z nich był sandbar, czyli plaża na samym środku zatoki Kaneohe (podczas odpływu). Widok na wybrzeże i góry był nieziemski! Inną przygodą związaną również z kajakami był urodzinowy wypad również nad zatokę Kaneohę. Tym razem dopłynęłam do Kokosowej Wyspy, która znana jest dzięki serialowi Wyspa Gilligana.
Październik

Najlepszym doświadczeniem w październiku był mój spóźniony prezent urodzinowy od samej siebie, czyli skydiving. Akurat tak się złożyło, że tego dnia dokładnie wypadało moje 19 miesięcy w Stanach.
Pod koniec października Hawaje odwiedziła moja host family z Wirginii. Świetnie było ich zobaczyć i spędzić czas oraz pokazać niesamowite miejsca na wyspie. Na koniec miesiąca, czyli w Halloween wybrałam się do nawiedzonej plantacji, która naprawdę była mrocznym doświadczeniem! ;)
Listopad

W listopadzie miałam okazję dotrzeć do miejsc, w których wcześniej nie byłam. Dokończyłam hike z wakacji, czyli Pali Puka (prawy, górny róg), a także po raz drugi odwiedziłam wyspę Moloka'i.
Pod koniec miesiąca na Hawaje przyjechała Monika! Spędziłyśmy świetny czas razem, ja sama zorganizowałam wyprawę kajakową do Chinaman's Hat. Udało mi się też wybrać na rejs po Waikiki oraz odwiedzić kolejne niesamowite miejsce na wyspie - China Walls.
Grudzień 
 
Pierwszym wydarzeniem grudnia była pożegnalna impreza koleżanki z Litwy, która spędziła rok na Hawajach odbywając staż. Planem był kamping na "Sekretnej Plaży", na który my dwie dopłynęłyśmy łódką. Po drodze zatrzymaliśmy się na Kaneohe Sandbar, z którego roztaczał się piękny widok na pobliskie góry.


W grudniu Hawaje zmieniają się w mekkę surferów, a wszystko dzięki odbywającym się tu zawodom Triple Crown of Surfing. Ja trafiłam tam w ostatni dzień zawodów i miałam okazję zobaczyć jak uradowani Brazylijczycy cieszyli się z tytułu Mistrza Świata w Surfingu zdobytego przez swojego rodaka Gabriela Medina.

A co poza tym działo się w grudniu? Oczywiście Święta Bożego Narodzenia, o których poczytać możecie tutaj. Oprócz tego był również jedyny w swoim rodzaju Sylwester spędzony na plaży oraz fajerwerki, które zostały odpalone z łodzi zacumowanej na przybrzeżnych wodach Pacyfiku.
Rok 2014 przyniósł mnóstwo niespodzianek, nowych pasji, niesamowitych przeżyć, zobaczenia takich miejsc na świecie, które wcześniej widziałam tylko w książkach. Świat zachwycił mnie jeszcze bardziej, a apetyt na inne dalekie destynacje nie zmalał, a wręcz przeciwnie - wzmógł się.










"Once the travel bug bites there is no known antidote, and I know that I shall be happily infected until the end of my life"
Michael Palin


Wiem, że mamy już prawie połowę lutego ale w tym nowym roku chciałabym Wam życzyć spełnienia marzeń oraz podróży do miejsc, o których Wam się nawet nie śniło.
Mam nadzieję, że patrząc na rok 2015 będziecie mogli powiedzieć "nie mogę uwierzyć, że to wszystko zrobiłam/em"!

Do usłyszenia wkrótce! :)