wtorek, 30 lipca 2013

Magic City - City of Miami

Podczas pobytu na Florydzie jeden dzień przeznaczyłyśmy na zwiedzanie Miami. Szczęśliwie dla nas, autobusy miejskie funkcjonują tak jak w Europie!

Przejeżdżając nad zatoczką, która oddziela Miami Beach od Miami widziałam te wszystkie piękne domy z tymi wszystkimi, pięknymi, olbrzymimi, błyszczącymi motorówkami zaparkowanymi przed nimi. Naprawdę robi wrażenie.
Wysiadłyśmy przy stadionie NBA i tam też skierowałyśmy nasze pierwsze kroki. Dwa dni wcześniej, miała tam miejsce olbrzymia feta w związku z tym, że Miami Heat obronili tytuł mistrzów świata w koszykówce. Jedynym miejscem, które mogłyśmy zobaczyć wewnątrz stadionu był sklep, który jest niemałą gratką dla fanów koszykówki.
Ze względu na to, że AmericanAirlines Arena (jak poprawnie nazywa się stadion) znajduje się koło mariny, zdecydowałyśmy, że to będzie kolejny punkt na naszej liście. Było tam naprawdę świetnie i klimatycznie. I był całkiem niezły widok na pobliskie Miami Downtown. Po chwili odpoczynku udałyśmy się w kierunku kubańskiej dzielnicy Little Havana. Nie byłyśmy pewne jak daleko musimy iść i też którą drogę najlepiej wybrać, więc nasza pierwsza decyzja nie okazała się najfortunniejsza. Po wyjściu z ładnej części centrum zaczęło robić się naprawdę nieciekawie, większość przechodniów zaliczyć można było do kategorii "typy spod ciemnej gwiazdy", więc szybko zdecydowałyśmy się na detour. Po raz kolejny będąc w Stanach przeszło mi przez myśl, że niektóre filmy i seriale to nie tylko fikcja. Po zmroku lepiej uważać gdzie się chodzi.

Little Havana natomiast odznaczała się naprawdę kubańskim klimatem. Wszędzie hiszpańskie napisy, małe sklepiki po dwóch stronach ulicy i kubańska muzyka dobiegająca z ich wnętrz. Było naprawdę inaczej. Doszłyśmy do Cuban Memorial Park, który był poświęcony ważnym osobom związanym z Kubą. Często zauważyć można też było powiewające gdzieniegdzie kubańskie flagi. Chyba moim ulubionym punktem kubańskiej dzielnicy było graffiti związane z tą wyspą. Okolica nie wyglądała na bogatą, powiedziałabym raczej, że widać było biedę. Idąc ulicą zobaczyłam sklep, który wyglądał jednak całkiem nieźle. Coś mi nie pasowało - biedna dzielnica, a tutaj ni stąd ni zowąd wielki sklep z ciuchami, z pięknie poubieranymi manekinami stojącymi w witrynach, aż zachęcał żeby zajrzeć do środka. Nie jestem typem zakupoholiczki, ale ciekawość wygrała. Co to był za sklep? Najprawdziwszy w świecie second-hand. W środku wszystko było poukładane równo, czysto, przejrzyście. Na ścianach wisiały ładne obrazy. A nazwa sklepu nawet nie wskazywała, że to lumpeks. W środku oczywiście nie było żadnych Amerykanów. Wszystkie klientki jak i sprzedawcy pochodzili z Meksyku/Karaibów/Ameryki Południowej.

Wracając z Little Havany zdecydowałyśmy się pójść w okolice portu. W parku nieopodal odbywała się darmowa joga, w której uczestniczyło kilkadziesiąt osób! A na pobliskiej "plaży", która wyposażona była w urocze, kolorowe leżaczki chillowali... bezdomni. Których w Stanach jest naprawdę wielu. Z reguły nie wchodzą nikomu w drogę, są uprzejmi i ich ulubione hasło to "God bless you". Jeśli dasz im jakieś pieniądze - Bóg ci błogosławi, jeśli nie dasz - Bóg wciąż ci błogosławi. Oczywiście są wyjątki od reguły. Pierwszy raz będąc w USA naskoczyła na mnie bezdomna właśnie w Miami. Dziewczyna była niewiele ode mnie starsza, stała z kumplem pod jedną restauracją z kubkiem prosząc o drobne. Nic do niej nie powiedziałam, tylko poszłam w swoją stronę, a ona z uprzejmego tonu proszącego o pieniądze, stała się agresywna, zaczęła przeklinać i wyzywać. Chyba nie mam wątpliwości na co zbierała te pieniądze...

Zaczęło się już ściemniać, więc chciałam zostać jeszcze trochę w centrum, żeby zobaczyć miasto po zmroku. Nie rozczarowało. Było kolorowo, niektóre budynki podświetlały czerwone/zielone lampy. Najbardziej chyba podobał mi się jeden z drapaczy chmur (mieścił się w nim hotel), którego lampy zamontowane między oknami zmieniały kolory i można było zobaczyć sylwetkę tańczącej kobiety. Spędziłam tam chyba ponad pół godziny patrząc po prostu na to, jak żyje miasto po zmroku. Niezmiennie - cieszę się, że mogłam tego doświadczyć! :-) I tym sposobem rozdział Floryda mogę uznać za zamknięty.

AmericanAirlines Arena, "dom" Mistrzów Świata w koszykówce

Freedom Tower, czyli Wieża Wolności. Część Kampusu Miami Dade College, dzisiaj poświęcona jest kubańskim imigrantom




"Człowiek-orkiestra" dosłownie

Marina


Jeden z oryginalnych strojów Eltona John'a, znajdujący się w Hard Rock Cafe w Miami

Downtown Miami


Pomnik poświęcony pamięci Johna F. Kennedy'ego


Downtown Miami - jak widać, mimo upałów i niskich opadów deszczu, trawa ciągle jest soczyście zielona

Amerykański second-hand


Cuban Memorial Park





Całe grafitti poświęcone było osobom związanym z Kubą (znaleźli się tam również niektórzy prezydenci USA)

Główna ulica Little Havany - Calle Ocho




Darmowa yoga w centrum Miami ;-)

Miami Skyline

Pocztówka wymalowana w Miami Marina. Ciekawe dlaczego akurat po włosku?


I ostatni rzut oka na Miami. Dobranoc!

piątek, 19 lipca 2013

The Florida Keys - Key West

Zostając w plażowym klimacie dzisiaj o południowym krańcu Florydy.

The Florida Keys to archipelag wysp leżących w południowej części Florydy. Połączone są prawie 50-cioma mostami, z których najdłuższy to słynny Seven Mile Bridge. Najbardziej wysuniętą na południe wyspą jest Key West, z największym miastem całego archipelagu noszącym tą samą nazwę.

Sama droga na Key West trwała okolo 4,5h. Po obu stronach autostrady rozciągała się bezkresna toń Atlantyku po jednej stronie i Zatoki Meksykańskiej po drugiej. Raz na jakiś czas mijaliśmy większe miasteczka z najsłynniejszą miejscowością wypoczynkową archipelagu - Islamoradą. Siedmiomilowy most był jednym z ostatnich w drodze na Key West, a gdy kierowca oświadczył, że przejechaliśmy właśnie ostatni i wjeżdżamy do miasta byłam naprawdę bardzo podekscytowana.

Na wyspie znajduje się najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, który znajduje się zaledwie 140 km od stolicy Kuby - Havany. Prawdę mówiąc czułam się jakbym była poza granicami USA - wszystko było totalnie inne od Waszyngtonu, klimat był tropikalny a ludzie zdecydowanie milsi. Chyba nigdy tak intensywnie nie czułam gorąca, a wszystko przez naprawdę wilgotne powietrze. Oddychając czujesz jak para wodna wypełnia płuca, powietrze jest tak gęste. No i niestety aż 2 razy się przegrzałam! Nigdy w życiu mi się to nie zdarzyłom ale tam nawet wypicie ponad 2 litrów chłodnej wody nie było w stanie mnie "schłodzić". Ale przejdźmy do faktów dotyczących samego miasteczka... ;-)

Key West zamieszkuje około 30 tysięcy mieszkańców, zdecydowana większość całej populacji Florida Keys. Od samego początku byłam oczarowana klimatem tego miejsca. Na pierwszy ogień poszło Key West Museum of Art & History, które już z zewnątrz zachęcało żeby zobaczyć co kryje się w jego obrębie. Do środka niestety nie wchodziłam, ale kilka eksponatów znajdowało się na zewnątrz.

Kolejnym przystankiem był port, w którym stał jeden z większych statków wycieczkowych jakie widziałam. Tam też zjadłam słynny Key Lime Pie, czyli ciasto podobne do sernika, jednak o wiele słodsze, o wyraźnym smaku limetki. Miałam problem z decyzją czy jest to bardziej słodkie czy kwaśne! Z pewnością pochłonąć jeden kawałek samemu to wyzwanie. Dobrze, że miałam wsparcie ;-)

Następnym punktem programu był Southernmost Point of the Continental USA, jednak w drodze do niego zahaczyłyśmy o dom Ernesta Hemingway'a, latarnię morską oraz symboliczny początek autostrady krajowej US-1 z zerową milą. Gdy w końcu dotarłyśmy do pomnika znaczącego najbardziej na południe wysunięty punkt kontynentalny Stanów Zjednoczonych byłam zaskoczona kolejką, żeby zrobić sobie zdjęcie. Właściwie to nie wiem czego się spodziewałam, ale na pewno nie ogonka ludzi, w którym trzeba będzie stać 20 minut! Miejsce to na wszystkich zdjęciach wygląda tak spokojnie, a w rzeczywistości to kawałek betonu, pod którym tłoczy się tłum ludzi żeby zrobić sobie zdjęcie.

Wymęczone kilkugodzinnym chodzeniem chciałyśmy chwilę posiedzieć na plaży, jednak miejsce które znalazłyśmy ze znakiem "najlepsza plaża na Key West" było tak beznadziejne, że po 10 minutach stwierdziłyśmy, że czas zawrócić. Generalnie cała plaża nie prezentowała się źle, ale ciężko mi nazwać plażą coś, co ma wymiary 10x50m. Zawróciłyśmy stamtąd i zdecydowałyśmy się wrócić do centrum miasteczka, żeby dokładniej zbadać co kryje się w marinie. Po drodze napotkałyśmy mnóstwo uroczych kościółków, które naprawdę reprezentowały karaibski klimat. A pomiędzy tym wszystkim restauracja o chwytliwej nazwie Better Than Sex. W końcu po długim i wyczerpującym spacerze (okupionym przegrzaniem właśnie) dotarłyśmy do celu. Strasznie spodobał mi się jeden mały budynek, który był wypełniony obrazkami z charakterystycznymi miejscami znajdującymi się w Key West. Weszłam do sklepu z pamiątkami, żeby zobaczyć czy jest coś ciekawego oprócz tandetnych magnesów i breloczków i znalazłam... Spongeman'a :-) Przed jednym ze sklepików stał słupek wskazujący różne miejsca na świecie razem z odległościami i szczerze mówiąc przetarłam oczy ze zdziwienia! Zobaczyłam KALISZ!!! :-) Jednak prawdą jest to co zawsze powtarzam - Polacy byli i są dosłownie wszędzie. Na sam koniec weszłam do naprawdę niestandardowego sklepu z pamiątkami, chyba właściciele byli fanami Gnijącej panny młodej. Sami się przekonacie jak zobaczycie zdjęcia!

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i po długim, męczącym, ale naprawdę świetnie spędzonym dniu na malowniczej wysepce trzeba było wracać z powrotem. Przed odjazdem autobusu poległam na trawniku w okolicy portu. W autobusie też spałam, ale na szczęście obudziłam się w porę żeby zobaczyć choć trochę z zachodu słońca. W drodze powrotnej z autostrady był świetny widok na Miami, niestety z powodu brudnych szyb autokaru i prędkości żadne zdjęcia nie wyszły dobrze. Obrazek ten jednak przechowam w głowie i mam nadzieję, że nigdy tego nie zapomnę! ;-)

Na prawo woda, na lewo woda... I czasem jakaś niezamieszkana tropikalna wysepka :-)

To najlepiej określić można jako "był sobie most"

Ta para powita wszystkich przed budynkiem Key West Museum of Art & History











Mile 0 i początek austrady US-1

Wakacje spędzone Somewhere Over the Rainbow ;-)

Dom Ernesta Hemingway'a


A ten pan sobie siedział i malował, myślałam, że można to zobaczyć tylko w filmach! ;-)


Jeden z hoteli. Był tak kolorowy, że od razu na myśl przyszedł mi dom Pippi Langstrumpf


"Słynna" i "najlepsza plaża na Key West". Tutaj widok z betonowego i brzydkiego mola


Jeden z murali, co ciekawe nazwisko pierwszego z kilku autorów było... polskie!



Key West Marina












Ostatni widok na marinę i...




...bardzo oryginalne pamiątki!

Zachód słońca nad Everglades National Park