wtorek, 2 września 2014

Seattle, WA & Portland, OR.


Nadszedł czas pożegnania z Kanadą i powolnego powrotu do Stanów. Niespecjalnie mi się tam spieszyło. Po pierwsze - nie chciało mi się być samej, chociaż miały to być tylko dwa dni. Po drugie - miałam opuścić Kanadę, w której tak mi się podobało.

To właśnie o tym pisałam wcześniej - im dalej na południe jechałam, tym bardziej przybliżałam się do ośnieżonych szczytów.
Dodatkowo nie miałam prawie żadnych oczekiwań co do Seattle. Chciałam odwiedzić to miasto tylko dlatego, że było po drodze z Vancouver do Portland w stanie Oregon. A skoro było po drodze to żal byłoby się tam nie zatrzymać. I po raz kolejny przekonałam się, że brak oczekiwań = brak rozczarowań. Co więcej - zostałam pozytywnie zaskoczona. 

Miasto, które zawsze kojarzyło mi się z deszczem i pochmurnym niebem przywitało mnie ciepłymi promieniami popołudniowego słońca. Zatrzymałam się w hostelu w Chinatown, ponieważ znajdował się bezpośrednio koło przystanku mojego autokaru. Czas w mieście miałam bardzo ograniczony, a moim środkiem transportu były moje nogi, więc zależało mi by wszystko było stosunkowo blisko.

Z ulgą pozbyłam się plecaka oraz torby, które zostawiłam w hostelowym pokoju i udałam się na pierwszą wędrówkę w stronę nabrzeża.

Miasto wydało mi się dość puste; jedna z ulic, którą musiałam przejść była całkowicie opanowana przez bezdomnych. Gdy w końcu opuściłam tę opustoszałą część miasta i znalazłam się bliżej wody - znalazłam sie wśród wielu ludzi, głównie turystów. 

Naprawdę nie wiedziałam czego mogę spodziewać się po Waterfront Park, oprócz oczywistego sąsiedztwa wód Zatoki Elliot'a.

Okazało się, nad wodą znajduje się mnóstwo knajpek, których specjałem są oczywiście ryby - dorsze, halibuty oraz cała gama innych darów oceanu. Sama postanowiłam zjeść na kolację rybę, którą zjadłam na molo oglądając zaskakująco przyjemny zachód słońca.

W Waterfront Park jedną z atrakcji jest diabelski młyn, który jest szczególnie upodobany przez rodziców z małymi dziećmi.
Jedno z moich ulubionych zdjęć ze Seattle. Patrząc w lewo widziałam zabudowę miasta wraz z majestatycznym Mt. Rainier w tle oraz księżycem. Patrząc w prawo miałam widok na zatokę, góry oraz zachodzące słońce.

Po raz pierwszy paddleboarding widziałam na Hawajach. Sport ten uprawiać można wszędzie, jednak temperatura wody w Seattle jest o wiele niższa. Patrząc na to zdjęcie teraz wciąż nie mogę się nadziwić, że to właśnie Seattle!
Po lewej miałam Mt. Rainier, po prawej zachód słońca a taki widok miałam, za plecami. Pier 62/63.
 ***

Drugi, a zarazem ostatni dzień mojej przygody w stanie Waszyngton zaczęłam bardzo wcześnie rano. Tego dnia zaplanowałam sobie zobaczenie chyba najsłynniejszych miejsc w tym mieście, czyli Pike Place Market oraz Space Needle, która jest chyba najbardziej rozpoznawalnym budynkiem The Emerald City

Pierwszy rzut oka na słynny Pike Place Market.
Podobnie jak w Vancouver, także i tutaj zobaczyć można było totemy.
 To właśnie Seattle jest miejscem narodzin najpopularniejszej w Stanach, a także na świecie sieci kawiarni, czyli Starbucks'a. Najstarsza kawiarnia znajduje się właśnie na Pike Place Market, który jest pierwszym publicznym targiem powstałym w Seattle, a jego historia sięga aż 1907 roku.

Wbrew pozorom nie tak łatwo znaleźć pierwszego Starbucks'a bez przeczytania dokładnego adresu lub wskazówek jak tam dojść. Kawiarnie są dosłownie na każdym rogu. Przy samym Pike Place Market znajdował się nowoczesny Starbucks. Zawiedziona pomyślałam, że to właśnie ten pierwszy, który niczym nie różnił się od tych nowoczesnych. Sprzedawca gazet, który chyba zobaczył rozczarowanie na mojej twarzy wskazał mi jednak drogę we właściwe miejsce.
Pike Place Fish Market to przedsiębiorstwo założone w 1930 roku. Od prawie 30 lat jest jednym z najsłynniejszych targów rybnych - sprzedawcy tworzą swego rodzaju show - za każdym razem, gdy ktoś kupi rybę i zanim trafi ona w ręce nabywcy zostaje rzucona z rąk do rąk wraz z okrzykami, po czym zawinięta w gazetę i folię należy już do kupującego.
Za każdym razem, gdy ktoś zbliżył się do tej ryby-potwora, sprzedawcy poruszali nią dzięki przywiązanemu do ogona sznurowi. Reakcja wielu przechodniów - bezcenna!
Znalazł się i rzeźnik sprzedający polską kiełbasę. Natomiast jednym z moich ulubionych sklepów był ten z herbatami!
Wychodząc z Pike Place Market i skręcając w jedną z wąskich, bocznych uliczek, trafić można do chyba jednej z najbardziej obrzydliwych atrakcji świata - Gum Wall. Ściana budynku pokryta jest gumami do żucia. Ciężko opisać zapach jaki się tam unosi!
Wieżowce Seattle, które raz po raz były owijane chmurami.
Pike Place Market znajduje się dość wysoko nad poziomem wody, jednak centrum miasta położone jest jeszcze wyżej!
Okolice Space Needle z widokiem na Sonic Flowers, które absorbują energię słoneczną i przetwarzają ją na muzykę... za każdym razem, gdy wychwycą ruch w swoim pobliżu! Każdy kwiat zdawał się "śpewać" innym głosem.

 ***

Drugi dzień w Seattle zleciał zdecydowanie za szybko  i nim się obejrzałam, siedziałam już w autobusie do Portland. Gdy tylko wygooglowałam zdjęcie tego miasta wiedziałam, że chcę je zobaczyć. 
Brak motywacji do chodzenia wraz z pochmurną pogodą spowodowały, że nie zobaczyłam za wiele, jednak zdążyłam zaobserwować, że klimat Portland jest zdecydowanie inny niż we wszystkich innych amerykańskich miastach, jakie do tej pory odwiedziłam. I bynajmniej nie chodzi mi o pogodę.

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to fakt, że zdecydowana większość mieszkańców jest biała. Po drugie centrum miasta było czyste, schludne, mało amerykańskie a transport publiczny działa jak w Europie o ile nie lepiej! Ponadto miasto jest bardzo pro-ekologiczne. Widziałam tam nawet śmietniki, które używają energii słonecznej z zamontowanych na nich panelach, by przetwarzać odpady będące w koszu.

Jednym z przydomków Portland jest Różane Miasto, ze względu na znajdujące się tam różane ogrody. Ja odwiedziłam International Rose Test Garden, który położony jest w Washington Park. To właśnie z tamtego ogrodu można zobaczyć piękną panoramę miasta z Mt. Hood w tle, jednak chmury pokrzyżowały moje plany.



Czy żałuję, że pojechałam do Portland i prawie nic tam nie zobaczyłam? Oczywiście, że nie! Spędziłam fajny czas w hostelu, który właściwie nie jest hostelem lecz domem podróżnym. Było to miejsce inne od wszystkich.

Poza tym jeśli jedynym co miałam zobaczyć były widoki z samolotu, to było warto. Słowa tego nie opiszą, a zdjęcia nie zobrazują. Był to jeden z tych lotów, kiedy nie mogłam odkleić nosa od szyby.



 P.S. Następnym razem zabieram Cię do Kalifornii!

5 komentarzy:

  1. W Gda też mamy teraz "diabelski młyn" chyba nawet identyczny, aczkolwiek jest to mega atrakcja i ludzie podziwiają widoki z góry :P są nawet kabiny(?) VIP - mają telewizor w środku - jakby widoki nie były wystarczające chyba :D
    fajnie, fajnie, ja oglądam aktualnie serial, którego akcja rozgrywa się w Seattle, a Ty tam sobie chadzasz!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mów, że oglądasz Chirurgów? :D Byłam nawet pod domem Christiana Greya!

      A gdański diabelski młyn widziałam, nie wiedziałam natomiast, że można skorzystać z opcji VIP :D

      Usuń
  2. Mam pytanie o rezerwację hosteli, dokonujesz tego kartą kredytową? Można debetowa?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wystarczy karta debetowa. W przypadku "hostelu" w Portland zapłaciłam przez telefon podając nr mojej karty debetowej, natomiast inne hostele rezerwowałam zazwyczaj poprzez stronę www.hostelworld.com lub www.hostels.com. W obu przypadkach płaci się opłatę transakcyjną albo jakiś procent od całej kwoty jaką będzie trzeba zapłacić na pokój/łóżko. W przypadku Seattle było to chyba jakieś niecałe $4, a resztę dopłaca się już na miejscu podczas check-in.

      Usuń
  3. Hej, jestem absolutnie zakochana w Seattle. Byłam tylko raz, trzy dni, ale niesamowite było to że czułam się jak u siebie od pierwszego momentu. To moje numer jeden miasto w Stanach i nie zawaham się tam wrócić :)

    OdpowiedzUsuń