piątek, 12 września 2014

Dream of Californication.

Gdy planowałam swoje pierwsze amerykańskie wakacje, wiedziałam, że stany, które chcę zobaczyć i które są w moim zasięgu to Floryda i Kalifornia. Zdecydowałam się wtedy na tą pierwszą, wiedząc, że w Kalifornii chciałabym spędzić więcej czasu. Póki co na koncie mam już prawie 20 kalifornijskicth dni (z czego połowę spędziłam otoczona zimową scenerią) i wiem, że chciałabym tam wrócić po raz kolejny. Wciąż na odkrycie czekają Los Angeles i San Diego. Do sfery marzeń zaliczam również odwiedziny w parkach narodowych - Death Valley i Yosemite. Nie udało mi się jeszcze zanurzyć w wodach wschodniego Pacyfiku (choć słyszałam, że woda jest tam naprawdę zimna). Może kiedyś uda mi się to wszystko zrobić, ale jak na razie cieszę się tym, co do tej pory zobaczyłam.

Po ciężkiej i długiej zimie w DC moim marzeniem było znalezienie nowej rodziny, właśnie w Kalifornii. Nie udało się i w zamian wylądowałam na Hawajach, o czym nawet nie śniłam.

Dziś z perspektywy czasu wiem, że tak po prostu miało być. Hawaje szybko stały się domem, i mimo, że jestem tu już prawie pół roku wciąż mnie zaskakują. Ludzie, krajobrazy, kultura - wszystko to jest tak inne, a przez to jeszcze bardziej interesujące. 

Patrząc wstecz również dzięki ilości dni, jakie spędziłam na Zachodnim Wybrzeżu, wiem, że Hawaje odpowiadają mi o wiele bardziej niż Kalifornia. Jeśli miałabym wymienić trzy kolory, by zobrazować ten stan byłyby to: żółć, brąz i trochę brudnej zieleni. Faktem jest to, że środek wakacji to czas susz, mimo to jeszcze w grudniu, gdy zobaczyłam kalifornijski skrawek lądu po raz pierwszy, to, co przyszło mi na myśl to "jak tu brązowo".
W drodze do Muir Woods National Monument.

W oddali most wiodący przez zatokę.

Mniej więcej tak wyglądają widoki z autostrady. Sprawia to ogromne wrażenie!
Oczywiście stan jest olbrzymi i krajobraz często się zmienia. Północna Kalifornia (okolice Jeziora Tahoe) jest bardzo zielona i totalnie się różni od okolic San Francisco.

The Golden State zawsze kojarzył mi się jednak z road tripami. Malowniczo położone szerokie autostrady, dzikie plaże i lasy.


Vista Point, czyli punkt widokowy, gdzieś po drodze do południowej Kalifornii.

Ulica w Santa Barbara. Palmy pasują do tego miejsca o wiele bardziej, niż w San Francisco!
Jedno z najlepszych wspomnień z wakacji? Spontaniczny road trip do Santa Barbara. Siedziałyśmy w piątkowy poranek w łóżku, bez żadnego planu. Krótkie zdanie "jedźmy do SB". "Serio?" - pytam się. 30 minut później siedziałyśmy już w samochodzie kierując się na południe. Do pokonania miałyśmy prawie 500 kilometrów, 4,5h jazdy. W sumie zrobiłyśmy 1000 kilometrów w tę i z powrotem, tylko po to, by zobaczyć tamtejszy zachód słońca. Czy zrobiłabym to ponownie? Jasne! Bez zastanowienia, tak jak miało to miejsce pierwszym razem... ;-)



Południowa Kalifornia przywitała nas niesamowitym chłodem. Szorty z chęcią zamieniłabym na długie spodnie, a ręcznik - na ciepłą bluzę.
Aloe vera i kaktusy.
To po co przyjechałyśmy - zachód słońca w Santa Barbara.
***

A co było potem? Powrót do normalności, do codziennych obowiązków. Ale również powrót do raju! Potrzebowałam odpoczynku od Hawajów, głównie z powodu męczącego grafiku. Z ulgą udałam się do Kanady. Po ponad dwóch tygodniach nieobecności na wyspie nie mogłam doczekać się by znów wypełnić płuca tropikalnym powietrzem!

Loty na Hawaje są specyficzne. Pomijam fakt, że samolot leci nad bezkresem Pacyfiku. Nad nami chmury, pod nami głębia oceanu. Większość pasażerów to turyści, którzy niejednokrotnie wybierają te okruchy lądu na środku Oceanu Spokojnego jako destynację wakacji marzeń. A wśród nich ja - wracająca do domu. Stewardessy mają na sobie koszule i fartuchy z hawajskimi motywami, we włosach wpięte kwiaty orchidei oraz plumerii. I oto po niespełna 6 godzinach prawie wszystkie pary oczu wędrują do małych samolotowych okienek, by wypatrywać lądu. Już jest, ja go też widzę, choć przy oknie nie siedzę. Podchodzimy do lądowania, a ja się uśmiecham sama do siebie. Mam szczęście, że Hawaje są domem, a nie kierunkiem wakacyjnym!

Po wylądowaniu stewardessa w imieniu załogi i linii lotniczych wita nas na lotnisku w Honolulu. Życzy wszystkim udanych i niezapomnianych wakacji, po czym dodaje "do wszystkich Kama'aina* na pokładzie - witajcie w domu!".

Hawajskim zwyczajem ponownie zostałam obdarowana lei na lotnisku. :)
Rodzajów lei są setki! Mogą być zrobione z kwiatów, liści, muszelek, orzechów. Kwiaty są bardzo ciężkie, a ich zapach chyba zawsze kojarzyć będzie mi się z rajem.
 * Kama'aina - hawajskie słowo określające rezydenta Hawajów, niezależnie od czasu jaki je zamieszkuje, jego pochodzenia etnicznego, itp.

4 komentarze:

  1. 'Do pokonania miałyśmy prawie 500 kilometrów, 4,5h jazdy. W sumie zrobiłyśmy 1000 kilometrów w tę i z powrotem, tylko po to, by zobaczyć tamtejszy zachód słońca. Czy zrobiłabym to ponownie? Jasne!'
    uwielbiam Cię za te kilka zdań.
    A dlaczego?
    Bo w Polsce mówi się 'to się nie opłaca, nie warto, bo więcej się wyda kasy na paliwo/żarcie/cokolwiek' - i gówno w tym prawdy (za przeproszeniem), bo chodzi tutaj o wspomnienia, przeżycia, doświadczenia ... Chcesz to zrobić? To zrób :-)

    buziaki xx

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się z Tobą! Dlatego tam pojechałyśmy, bez planu, bez pomysłu....a wspominać będziemy to przez długi czas!!!

      Pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Pozazdrościć raju w którym mieszkasz!! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdę mówiąc, gdy teraz siedzę w pokoju i patrzę na te zdjęcia, to sama sobie zazdroszczę! :D

      Usuń