wtorek, 1 lipca 2014

Molokaʻi - The Friendly Isle.

Dojeżdżam na lotnisko. GPS prowadzi mnie w zupełnie innym kierunku niż znaki drogowe wskazujące drogę do terminala. Nie wiedziałam, że lot został specjalnie wyczarterowany dla naszej grupy. Kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, że brak oczekiwań równa się brakowi rozczarowań. W nagrodę mam właśnie otrzymać lot samolotem, jakim nigdy do tej pory nie leciałam, a zawsze zastawiałam się jakie to uczucie być w malutkiej maszynie szybującej między chmurami.

Pilot pakuje nasze plecaki do małego bagażnika znajdującego się na przedzie samolotu. Następnie wyjaśnia nam parę rzeczy, po czym zaprasza na pokład. Samolot jest tak mały, że nie da się w nim rozłożyć ramion, pasażerowie siedzą tak blisko siebie, że gdyby zapanowała kompletna cisza to usłyszeć można by było każdy oddech.

Bardzo powoli nasz malutki środek transportu kołuje w stronę pasa startowego. Dwa małe śmigła ryczą złowrogo, gdy samolocik nabiera prędkości. Wystartowaliśmy. Jesteśmy w powietrzu. Czego na pewno nie mogłam się spodziewać to fakt, że moment wzbicia się w powietrze był mniej odczuwalny niż w dużym samolocie pasażerskim. Patrzę na skrzydła, które zdają się tańczyć na tle błękitnego nieba. Nie powiem, by był to mój ulubiony lot - mam wrażenie, że samolot jest jedynie malutką marionetką.


Gdy jesteśmy już na tyle wysoko, by podziwiać widoki, moim oczom ukazuje się miejsce, w którym dla Stanów Zjednoczonych zaczęła się II wojna światowa, czyli Pearl Harbor ze swoimi spokojnymi i turkusowymi wodami. Dalej wieżowce Honolulu oraz Diamond Head, z którego szczytu podziwiałam panoramę miasta parę tygodni wcześniej. Lecimy i mijamy miasto. Tęskno wyglądam lądu, jednak coś mi mówi, żeby spojrzeć się za siebie. Moim oczom ukazuje się Zatoka Kaneohe, rozpoznaję plaże Waimanalo oraz Lanikai. Jestem nawet w stanie dostrzeć majaczącą w oddali malutką wysepkę Chinaman's Hat.






Patrzę na zegarek - upłynęło dopiero 5 minut lotu! Kark przypomina o sobie, że nie jest wykonany z gumy - czas podziwiać wody największego oceanu świata.

Gdy po kolejnych 5 minutach chmury przed nami zaczynają się przerzedzać, jestem faktycznie w stanie dostrzec coś, na kształt lądu. Wyczekane Moloka'i staje się rzeczywistością.

Wyspa, która jest piątą co do wielkości w rajskim archipelagu, posiada zaledwie około ośmiu tysięcy mieszkańców. Podziwiam ją z lotu ptaka - dziewicze tereny nie będące przekształcone przez człowieka. Roślinność zdaje się być bardziej zielona, a nawet gleba wydaje się jakoś bardziej brunatna. Według legend to właśnie na tej wyspie zrodził się taniec hula.

Pilot, który siedzi zaledwie 40 centymetrów ode mnie, prowadzi maszynę wzdłuż północnego wybrzeża Przyjacielskiej Wyspy. Nie mogę oderwać się od szyby - majestatyczne klify, o które rozbijają się wściekłe fale skutecznie mnie hipnotyzują. Po kolejnych 5 minutach widzę mikroskopijne lotnisko. Czas wylądować.




Kalaupapa Airport jest najmniejszym lotniskiem na jakim do tej pory byłam. Nie ma tam kontrolerów ruchu, nie ma stanowisk check-in. Właściwie nie ma tam nic co na myśl przywodzi słowo "lotnisko". Ot, drewniany budynek mający 3 ściany. W środku toalety i plakaty mówiące o miejscu, do którego przylecieliśmy. A miejsce jest niezwykłe, choć kryje w sobie smutną historię. Celem podróży jest założona w XIX wieku kolonia trędowatych. Miejsce, mimo, że nadzwyczajnie piękne, po dziś dzień jest izolowane. Dziennie odwiedzić może je co najwyżej 80 osób, opuszczenie lotniska na własną rękę jest surowo wzbronione, a przekroczenie granicy lotniska może równać się aresztowaniu.





Prawie 200 lat temu, gdy na Hawajach rozprzestrzeniła się nowa choroba - trąd, na O'ahu zaczęło brakować miejsca dla cierpiących na nią nieszczęśników. Stali się oni niechciani, skazani na straszny los, nie tylko ze względu na swoją chorobę, ale również przez sposób w jaki ich potraktowano. Zostali oni przymusowo zsyłani właśnie na Moloka'i. Ich los się odmienił, gdy na wyspę przybył zakonnik - ojciec Damian. Zbudował kościoły, szkołę, domy. To wszystko jest historią, a jak miasteczko Kalaupapa wygląda dziś? Jest tam sklep i stacja benzynowa. Częstotliwość dostawy produktów spożywczych i benzyny wynosi... raz na rok. Zasięg w moim telefonie sporadycznie odbiera sygnał, by po jakimś czasie stracić go kompletnie.


Mikroskopijnej wielkości bar/sklepik. Otwarty o naprawdę dziwnych porach dnia.
Sklep w Kalaupapa.
Autobus toczy się w stronę wybrzeża, a ja jeszcze nie wiem, że niebawem zobaczę najpiękniejsze miejsce w swoim życiu. Zaledwie miesiąc wcześniej tym miejscem była wyspa Maui. Półwysep Kalaupapa zdołał mnie oczarować zanim jeszcze tam wylądowałam.



W głowie słyszę myśl, że liczba osób odwiedzających to miejsce jest tak ograniczona, a jakimś dziwnym trafem mi udało się tu dotrzeć. Spokój i cisza jakie panują w tym miejscu są aż nierealne. Nic nie jest w stanie tego zaburzyć - telefony w tym miejscu są zbyteczne, jedyne co mnie otacza to przyroda. Dziewicza przyroda, której człowiek nie był w stanie zniszczyć. Miejsce w którym teraz jestem jest magiczne. To właśnie tak wyglądały Hawaje, zanim przybył doń człowiek. Teraz rozumiem dlaczego tą wyspę określa się mianem "najbardziej hawajskiej". Choć ja jedynie oglądam jej maleńką część to wiem, że to, co właśnie teraz widzę może uchodzić za jej najlepszą wizytówkę.









Przez moment miałam wrażenie, że czas się zatrzymał jednak nadszedł czas żeby wsiąść z powrotem do starego, szkolnego autobusu, który toczy się leniwie po żwirowej drodze znajdującej się na jednej z pacyficznych wysp. O ile na O'ahu znaleźć można wszystko, począwszy od dużego miasta, autostrad i supermarketów, o tyle tutaj, na Moloka'i obecność wszelkich cudów techniki po części mnie zadziwia. Nawet ten stary, żółty autobus.

Kiedy tak jedziemy przez ten chyba najmniej cywilizowany zakątek świata jaki dane było oglądać moim oczom, kierowca niespodziewanie zatrzymuje nasz środek transportu. "Wysiądźcie" - mówi. "Wysiądźcie i obejrzyjcie się za siebie. Możecie stąd dostrzec największe klify tej planety. Lubię widok na nie z tego miejsca - choć są odległe, to i tak wyglądają majestatycznie." I taka jest prawda - klify są piękne. A ja robię zdjęcie, żeby to zapamiętać i żeby pokazać je Tobie. Rozglądam się dookoła. Po raz kolejny uderza mnie myśl, że to miejsce jest nierealne. Ten, kto stworzył to miejsce, miał naprawdę dużo fantazji, i nie bez powodu ukrył to miejsce na setki lat, żeby człowiek go nie zniszczył.




Wskakuję do autobusu, wierzę, że był to już ostatni przystanek na tej pięknej, choć kryjącej w sobie smutek wyspie. Autobus wiezie nas na lotnisko w Kalaupapa. W końcu tam dojeżdżamy, ja robię ostatnie zdjęcia i pakuję się do malutkiego samolociku, który ma mnie bezpiecznie zabrać do domu. Pilot postanawia dać nam coś ekstra - okrąża część półwyspu, tak byśmy mogli zobaczyć jak najwięcej z perspektywy ptaków. Za 20 minut powinniśmy być już w domu, jakim jest O'ahu.





Lotnisko w Kalaupapa.
 Podróż powrotna nie jest tak samo przyjemna, choć widoki są zdecydowanie lepsze. Lecimy dokładnie nad O'ahu - widzę Hanauma Bay, przystań, domy na wzgórzach. Wszystko wydaje się takie malutkie, jest jednak zdecydowanie bliżej niż gdybym oglądała to z dużego samolotu pasażerskiego. Samolot wpada w lekkie turbulencje, a w mojej głowie pojawia się myśl, że ten maleńki samolocik albo rozpadnie się na tysiąc kawałków podczas lotu, albo gdy podejdziemy do lądowania. Moja bujna wyobraźnia ma naprawdę niesamowite pomysły. Koniec końców - lądujemy. Szczęśliwie.

Widok na Zatokę Hanauma.


2 komentarze:

  1. Same zdjęcia zachwycają więc nawet nie chcę myśleć o tym jak tam na miejscu musi być pięknie.

    OdpowiedzUsuń
  2. wow wow wow co za zdjęcia, piękne! :)

    OdpowiedzUsuń