sobota, 29 marca 2014

Aloha from Hawaii!


Po raz kolejny nadszedł czas na spakowanie swoich manatków i ruszenie w kierunku miejsca, które będzie nowym domem. 

Od kilku tygodni na wpół otwarta walizka gapiła się na mnie ze środka pokoju, jednak brakowało mi motywacji, żeby zapakować ją do końca. Chociaż wiele dni, które spędziłam w Wirginii można nazwać straconymi, mimo wszystko rok ten należał do przebojowych. Ale to jeszcze nie koniec! 
27 marca wsiadłam w samolot, który zabrał mnie dokładnie pół świata dalej od domu, który jest w Polsce. Natomiast po tej stronie globu, przyszedł czas na pożegnanie z DC - jednym z najbardziej unikatowych miast w Stanach Zjednoczonych.

Stolica tego kraju została specjalnie zaprojektowana na polecenie Jerzego Waszyngtona. Miała być amerykańskim Paryżem i chociaż w Paryżu nigdy nie byłam, śmiało mogę powiedzieć, że to miasto jest na pewno o wiele czystsze niż stolica Francji. Waszyngton, czyli siedziba wszystkich najważniejszych organów państwowych wygląda tak schludnie, że wydaje się to czasami sztuczne. Wraz z nastaniem wiosny rozwija się soczyście zielony dywan który wiedzie od US Capitol do Washington Memorial, który jest najwyższą budowlą tego miasta. Jednak nie to będę oglądać tej wiosny!



Powyższe dwa zdjęcia zrobione zostały z Old Post Office Tower.

National Archives - przyglądałam się tam Konstytucji Stanów Zjednoczonych.

Arlington, widok z Georgetown University.


***

Byłam 13 kilometrów nad ziemią i właśnie się przebudziłam. Otwieram oczy i patrzę przez okno. Widzę chmury, lecz nieśmiało pod nimi powoli ukazuje się ziemia. Otwieram oczy szerzej i przyklejam się do okna. Lecę nad Wielkim Kanionem. Jeśli kiedykolwiek miałam wątpliwości czemu nazywa się właśnie "wielkim", to w tamtym momencie się one rozwiały. Wciąż jest to jedno z tych miejsc na liście rzeczy do zobaczenia, lot nad nim tylko zaostrzył apetyt. 

Kilkaset kilometrów dalej widzę szczyty gór, oddzielone grubą warstwą chmur od miasta. Mogłam zobaczyć więcej niż jego mieszkańcy. Zbliżam się do Los Angeles, jednej z najludniejszych metropolii świata. Patrzę na to olbrzymie miasto, które wydaje się nie mieć końca. Samolot zatacza krąg, w oddali widzę napis Hollywood na jednym ze wzgórz. Nie widzę poszczególnych liter, ale wiem, że to on.

***

"Kto chce lecieć na Hawaje?" - pyta pilot, jednocześnie przepraszając za opóźniony lot. Cisza. Pilot powtarza pytanie, tym razem bardziej zdecydowanym tonem. W odpowiedzi słyszy okrzyk radości oczekujących pasażerów. Ja się tylko uśmiecham. Czy to dzieje się naprawdę? Tyle razy zażartowałam, że wyślę pocztówkę z Hawajów, a teraz naprawdę mogę to zrobić! Życie jest pełne niespodzianek.

Startujemy. Na horyzoncie Pacyfik oraz kilka okrętów amerykańskiej Marynarki. Widzę wyspę. Nie wiedziałam, że tak blisko od wybrzeża Los Angeles znajduje się jakaś wyspa! Patrzę jeszcze chwilę przez okno, jedyne co można zobaczyć to woda. Lecę nad największym oceanem tej planety. Zasłaniam okno i idę spać. 

Kilka godzin później niecierpliwie wiercę się w fotelu. Nie chce mi się już siedzieć, nie śpię od 18 godzin, chcę już tam być, choć wciąż nie czuję, że jestem w drodze do miejsca, które było na liście marzeń "z wyższej półki". 

Przez okno widzę tylko ocean i chmury. Ponad chmurami słońce, które świeci mi prosto w oczy. Pilot ogłasza, że przygotowujemy się do lądowania. Nie przestaję patrzeć przez okno wyczekując lądu.

W głębi duszy czuję, że mogę się rozczarować - w przewodnikach miejsca są zazwyczaj podkolorowane, a ta wyspa jest przecież taka mała! Te góry na pewno nie są aż takie wysokie, woda nie jest taka turkusowa, a soczysta zieleń nie jest aż taka zielona. Na pewno nie jest tak ciepło jak piszą i wszytko jest gorsze niż to co do tej pory wiedziałam o Hawajach. 

Zza chmur widzę pierwszy skrawek lądu - majestatyczne klify i piękne plaże. Widzę góry, które są bardzo wysokie. Wyspa nie jest taka mała, chociaż biorąc pod uwagę wielkość oceanu, na którym się znajduje to jest mikroskopijna. Widzę domy, po chwili moim oczom ukazuje się Pearl Harbor. Uśmiecham się sama do siebie, czy to jest prawda?! Po wylądowaniu okazuje się, że większość samolotów to rodzime hawajskie linie. Czytam napis - Hawaiian, patrzę w kierunku zachodzącego słońca i ciągle się uśmiecham. Wylądowałam!

Wychodzę z samolotu, po przejściu przez rękaw otwierają się drzwi na świeże powietrze - widzę ogród po środku terminala. Soczysta zieleń egzotycznych roślin, zapach tropików oraz napisy mówiące, że jestem tam gdzie jestem sprawia, że w końcu czuję ekstremalne podekscytowanie. 

Dostałam swój własny lei - naszyjnik z kwiatów, zrobiony specjalnie dla mnie w polskich kolorach narodowych. Jestem w nowym domu...


***

Jeszcze nie mam tysiąca zdjęć, jeszcze nie zobaczyłam wiele. Wciąż odsypiam jet lag i próbuję przestawić się na hawajski czas.

Ko Olina Beach Park
W piątkowe wieczory zobaczyć można fajerwerki na Waikiki Beach. W związku z ich brakiem w Sylwestra myślę, że wczoraj świętowałam swój prywatny Nowy Rok!
 
***
Źródło - www.google.com

3 komentarze:

  1. Normalnie jesteś obywatelką świata. Ten blog to bardzo fajny pomysł. czyta go się jednym tchem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z niecierpliwością czekam na kolejny wpis i zdjęcia :).
    Powodzenia :)

    Anita

    OdpowiedzUsuń