poniedziałek, 9 września 2013

Montréal

Kanada jest olbrzymim krajem, jednak połączenia autobusowe oraz kolejowe, tak jak i w Polsce są mimo wszystko popularniejsze i o wiele tańsze niż lotnicze. Podróż między Toronto a Montrealem zajęła mi ok. 6-ciu godzin. Z praktycznych informacji, po raz drugi zdecydowałam się skorzystać z usług firmy Megabus. I mogę to wszystkim polecić. Autobusy podobne do Polskiego Busa (jednak nasz przewoźnik ma wyższy standard:), nowe i wygodne. W późniejszym okresie mojej wycieczki korzystałam z usług firmy Greyhound, z czego nie byłam zadowolona. Autokary były stare, a poza tym miałam tego pecha, że za każdym z trzech razów, kiedy jechałam z tym przewoźnikiem, coś było nie tak z moim siedzeniem. Gdybym znalazła bilety za $1-5 to nie narzekałabym, jednak ja płaciłam za nie ponad $50. Inni przewoźnicy mają lepszą flotę, więc Greyhound'a polecam tylko w przypadku, gdy jest to jedyny przewoźnik obsługujący daną linię lub gdy kupiło się bilet w atrakcyjnej cenie.

Opuszczając Toronto było mi smutno, bo miasto zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie. Jednak mimo wszystko pragnienie odwiedzenia francuskojęzycznej części Kanady pchało mnie naprzód. Wiedziałam, że tam będzie inaczej. I naprawdę było.

Gdy wysiadłam z autobusu, uderzyło mnie to jak czysto i pusto było na ulicach. Przystanek autobusu zlokalizowany był w centrum miasta, więc mogłam pierwszy raz rzucić okiem na miasto nocą. Podążając za ludźmi z mojego autobusu udało mi się dotrzeć na metro. A tam? WSZYSTKO po francusku. Przed podróżą zorientowałam się jaki muszę kupić bilet, jednak chciałam się upewnić jak długo będzie ważny. Nie byłam w stanie dowiedzieć się niczego z plakatów znajdujących się na stacji, więc podeszłam do okienka, w którym kupuje się bilety. Pani zaczęła mówić po francusku jednak gdy zorientowała się, że nie mówię w tym języku, szybko przeskoczyła na angielski. Montreal jednak jest dwujęzyczny! :)
O metrze wiedziałam tyle, że jest czyste, szybkie i działa naprawdę sprawnie. Dodatkowo, ceny oraz możliwość kupienia kilkudniowych biletów były naprawdę atrakcyjne (brakuje mi tego w Waszyngtonie, gdzie nie istnieje coś takiego jak bilet miesięczny, a dodatkowo w godzinach szczytu za przejazd płaci się 2x więcej niż normalnie).

Wysiadłam na odpowiedniej stacji, poczekałam kilka minut na mojego couchsurfingowego hosta i zostałam pozytywnie zaskoczona tym, jak blisko metra znajduje się jego mieszkanie. Miasto wyglądało inaczej. Większość domków w okolicy (a także w całym Montrealu) przypominała kamieniczki, do których wchodziło się długimi (czasami krętymi) schodami, które zawsze zlokalizowane były na zewnątrz budynku. Jakie to ułatwienie dla budowniczych - brak klatek schodowych wewnątrz budynków!
Byłam głodna jak wilk, więc pierwszym przystankiem po rozpakowaniu, była knajpka z tradycyjną potrawą prowincji Quebec - poutine (czyt. putin). Poutine to frytki z sosem oraz serem (podstawowa wersja), ale można do tego dodać praktycznie co się chce. Mój faworyt - cebula, bekon oraz papryka. Gdy zobaczyłam jakie duże są porcje, stwierdziłam, że na pewno to zjem bo jestem ekstremalnie głodna. Taaaak, pochłonęłam zaledwie 1/3 talerza. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do pubu, w którym królowała oczywiście francuska muzyka. Tam też spróbowałam morelowego piwa, które było naprawdę smaczne.

Poutine
Następnego dnia wybrałam się do centrum. Mój spacer po mieście zaczęłam od Champ de Mars, obok których znajdował się City Hall oraz budynek sądu.

Udając się uliczką wiodącą w stronę portu byłam zaskoczona. Znajdowałam się na Starym Mieście, które naprawdę było stare! Małe, kamienne domki, kościoły, wszystko upchnięte w wąskie kręte uliczki Starówki. No i oczywiście tony turystów. Gdy spytałam się mojego hosta czy nie będę miała problemów żeby trafić tam ze stacji metra, odpowiedział, że nie - jak zobaczę turystów to będę wiedziała, że jestem we właściwym miejscu. I tak też było.



Coś, co każdy Kanadyjczyk ma w swojej lodówce - syrop klonowy ;-)



Pierwszym ważniejszym punktem Starego Miasta był spacer do Vieux Port. Był niemały - rzeka, nad którą położone jest miasto jest olbrzymia. Nawet nie wiecie jak byłam zaskoczona, gdy zobaczyłam małą, sztucznie zbudowaną plażę z bielusieńkim piaskiem, leżakami i parasolami. Wstęp za darmo, o ile nie ma żadnych zaplanowanych wydarzeń kulturalnych. Niestety ja czasu na wylegiwanie się na słońcu nie miałam.
Zaczęłam robić się głodna, więc zdecydowałam się spróbować kolejnej regionalnej potrawy, jaką jest smoked meat. Co ciekawe, nazwa potrawy znana jest pod angielską nazwą i raczej nikt nie używa jej francuskiego odpowiednika. Siedząc, jedząc i podziwiając widok z portu dochodziły do mnie próby muzyczne z pobliskiego festiwalu reggae, który rozpoczynał się tego dnia.



Jeden z najfajniejszych rowerów jakie udało mi się zobaczyć podczas wakacji

Widok z portu na Montreal Downtown

Połowa sierpnia, a w Kanadzie już widać jesień ;-)


Smoked meat, z chlebem i ogórkiem, które smakowały prawie jak polskie
Postanowiłam wyjść z portu, żeby przejść się starą i słynną uliczką, która doprowadzić mnie miała do Bazyliki Notre-Dame. Po drodze spotkałam paradę - ludzie poubierani w stroje z dawnych epok, jechali pięknymi bryczkami przez miasto. Nie wiem jaka była to okazja, jednak załapałam się tylko na końcówkę. Na szczęście kilka godzin później cała parada zawracała i miałam szansę zobaczyć wszystko raz jeszcze, tym razem od początku do końca.





Znalazł się nawet sklep, z bardzo niegrzecznymi małpkami
 
 

Niedaleko Bazyliki znalazłam sklep z ozdobami świątecznymi, których ceny były co najmniej dwucyfrowe. Najlepsze jest to, że ludzie naprawdę kupowali bombki... W połowie sierpnia!

Kanadyjski ślub, który uniemożliwił mi zobaczenie Bazyliki od środka ;-)
Notre-Dame Basilica of Montreal
Place d'Armes


Zanim to jednak zobaczyłam udało mi się dotrzeć do wspomnianej wcześniej bazyliki. Niestety, z racji, że była sobota, zwiedzanie nie było możliwe ze względu na odbywające się tam śluby. Miałam tam wrócić innego dnia, jednak koniec końców odpuściłam, żeby zobaczyć inne części miasta.

Postanowiłam wrócić do portu, idąc przez dalszą część Starego Miasta. I na co udało mi się trafić? Na polską restaurację w samym sercu Montrealu. Menu wiszące na zewnątrz było po francusku i polsku (0 angielskiego!). Widząc to i czując te zapachy naprawdę można zatęsknić za domem! 



Nie wiem ile kilometrów przeszłam tamtego dnia, ale moje nogi krzyczały już, że mają dość. Myślałam, że niebawem wrócę do domu, jednak w tamtym momencie nie przewidywałam, że to co przeszłam to chyba nawet nie 50% tego co sobie zafundowałam tamtego dnia.





Słynna kanadyjska policja konna
Spotkać można też policjantów na rowerach

Chyba nigdy nie widziałam tak długiej grzywy i ogona u koni


Fasada City Hall
 

Takie ściany znalazłam w tunelu prowadzącym do metra. Na początku nie było widać kolorowych pasków, ponieważ szare betonowe fragmenty są wystające, a wgłębienia między nimi pomalowano na wszystkie kolory tęczy
Kto chciałby mieć takie krzesło w ogródku? :-)
 Ze Starego Miasta udałam się do Parc du Mont-Royal, w którego obrębie znajduje się najwyższe wzniesienie miasta - wzgórze Mont Royal. Jest to również, najwyższe wzniesienie na wyspie (na której położony jest Montréal). Jest to najlepszy punkt widokowy, w parku znaleźć można liczne ścieżki piesze i rowerowe. Najsłynniejszy jest chyba jednak krzyż, znajdujący się na szczycie góry.

Widok na Park Olimpijski i Stadion, który gościł Letnie Igrzyska Olimpijskie w 1976 roku. Dowiedziałam się, że nie warto oglądać to z bliska, Montrealczycy nie lubią tego budynku, pojawiają się nawet plany by go zburzyć
Krzyż na górze Mont-Royal. Pierwszy, drewniany, postawiony tam został prawie 400 lat temu!







c.d.n.

2 komentarze:

  1. Policjanci na rowerach.. no nie wierzę,że to widzę :D piękne konie! i ogólnie jak zawsze wszystkie Twoje zdjęcia i Twoje posty. Zawsze mam tyle cierpliwości,że czytam do końca! :)

    OdpowiedzUsuń