wtorek, 13 sierpnia 2013

Road trip - Virginia

Zanim przyjechałam do USA, Virginia wydawała mi się mało atrakcyjna i była jednym z takich miejsc, gdzie na pewno nie chciałam pojechać. Dokładnie 5 miesięcy od dnia, kiedy pierwszy raz postawiłam stopę na amerykańskiej ziemi, Virginia postanowiła mnie zaskoczyć. Nawet nie wiecie jak bardzo!

Moi sąsiedzi wiedzą, że przede wszystkim przyjechałam tutaj po to, żeby zobaczyć ile się da. Oni sami dość dużo podróżowali, nie tylko po Stanach, ale i po Europie, więc chętnie słucham ich rad na temat tego, gdzie warto pojechać. Na ten weekend nie miałam zupełnie żadnych planów, więc dość spontanicznie zdecydowałam, żeby skorzystać z podpowiedzi sąsiadów. 

Destynacja: Luray Caverns.



Jaskinie w Luray są największą tego typu formą krasową we wschodnich Stanach. Położone są w Dolinie Shenandoah, w zachodniej części Virginii. Odkryte 140 lat temu, a dokładniej 13 sierpnia 1878 roku.
Zanim tam pojechałam nie czytałam wiele o tym miejscu przede wszystkim z braku czasu. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy zeszłam po ziemię. Po pierwsze - jaskinie były ogromne. Przejście wszystkiego dość w dość szybkim tempie zajęło około 1,5 godziny. Nie zajmują one tylko wielkiej powierzchni, są też olbrzymie w środku. Odległość między stropem a podłożem niekiedy wynosiła kilkanaście metrów, czasami  chyba nawet więcej. Zdjęcia niestety nie są w stanie pokazać tego, jak to wszystko wyglądało w rzeczywistości, ale kilka razy otwierałam buzię ze zdziwienia. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam coś podobnego, a nawet jeśli, to nie w takich rozmiarach. Ciekawostką jest to, że temperatura we wnętrzu jaskiń utrzymuje się na stałym poziomie 12°C, mimo wszystko nie było tam wcale zimno.



 




Jednym z ciekawszych miejsc w jaskiniach było Dream Lake - największe powierzchniowo skupisko wody (jest płytkie - w najgłębszym miejscu około 50cm). W jeziorku odbijają się zwisające z sufitu stalaktyty. Woda tworzy iluzję lustra, w którym stalaktyty spotykają się ze stalagmitami, które w rzeczywistości są tylko odbiciem lustrzanym.



Ulubione miejsce nr 2 - The Wishing Well, czyli Studnia Życzeń. Jest to staw z zielonkawą wodą, która również tworzy iluzję. W tym przypadku woda wydaje się o wiele płytsza niż jest w rzeczywistości. Głębokość oceniana jest na 1-1,2 m, jednak w najgłębszym miejscu przekracza ona 2 m.





Nazwa stawu nie jest przypadkowa - ludzie wrzucają tam monety (niektórzy nawet banknoty!), które tworzą niekiedy - uwaga - metrową warstwę na dnie! Co roku, w styczniu cała woda zostaje spuszczona, a pracownicy uzbrojeni w wiadra zbierają wszystkie pieniądze. W roku 2012 monety wrzucone do stawu utworzyły kwotę... $30,000!!! Ciężko w to uwierzyć, prawda? Pieniądze ze Studni Życzeń przekazywane są organizacjom non-profit. Na pewno znaleźliby się ludzie, którzy mimo zakazów wrzucaliby tam pieniądze, a tak, ten zwyczaj zamienił się coś naprawdę pożytecznego.


The Stalacpipe Organ - największy na świecie instrument muzyczny. Stalaktyty obejmujące powierzchnię 3,5 akra w jaskiniach wytwarzają dźwięki o symfonicznej jakości, podczas uderzenia zainicjowane przez powyższy instrument.


Formacja skalna Jajka sadzone

 Jaskinie położone są w Dolinie Shenandoah. Nazwa ta zaadaptowana została od indiańskiego słowa, które znaczy "Piękna Córka Gwiazd". Shenandoah Valley jest częścią Wielkiej Doliny Appalachów. To wszystko oznacza, że po przejechaniu zaledwie 75 mil znalazłam się w górach. Widoki były naprawdę przepiękne, strasznie przypominały mi południową Polskę.

Góry i The Singing Tower

Czasami wydaje mi się, że tutaj naprawdę "trawa jest bardziej zielona"

Hasło reklamowe stanu to Virginia is for Lovers, stąd ten wielki znak oraz tabliczka, żeby podzielić się swoim zdjęciem w tym miejscu na oficjalnym profilu Virginia is for Lovers



Miasteczko Luray, nieopodal którego położone są słynne jaskinie, było naprawdę małe, ale miało swój klimat. Na wielu domach namalowane były przeróżne murale. Ulice były prawie puste. Niedaleko za historyczną częścią miasteczka znajdowała się The Luray Singing Tower, poświęcona żonie właściciela Luray Caverns (z pierwszej połowy XX wieku).

The Singing Tower

Confederate Soldiers Memorial






Wejście do jaskiń znajdowało się za miasteczkiem, a pod ziemię schodziło się z wnętrza budynku. Okolica była bardzo dobrze zagospodarowana - były dodatkowe atrakcje turystyczne, m.in. Muzeum Doliny Luray oraz Muzeum Samochodów i Powozów, do których wstęp był darmowy wraz biletem wstępu do jaskiń.

W Muzeum Samochodów i Powozów zobaczyć mogłam mnóstwo ponad stuletnich aut. Były również młodsze modele, a eksponatów było naprawdę wiele. Bardzo podobała mi się ściana z tablicami rejestracyjnymi samochodów należących do prezydentów USA. Obok każdego nazwiska znajdowała się krótka informacja, odnosząca się do danej osoby. I tak dowiedziałam się na przykład, że był tylko jeden katolicki prezydent oraz jeden prezydent pochowany w stolicy Stanów Zjednoczonych.



Muzeum Doliny Luray określić można jako park etnograficzny. Eksponaty znajdujące się w głównym budynku były przede wszystkim przedmiotami codziennego użytku oraz wyposażeniem domów. Budynki składające się na MDL miały wyglądać jak mała XIX-wieczna wioska. I tak, zobaczyłam szkołę, salę zebrań, dom mieszkalny oraz gospodę.

XIX-wieczna amerykańska szkoła



Od lewej: Sala Zebrań, budynek gospodarczy oraz gospoda




Strasznie zaciekawiły mnie woreczki z piaskiem, które można było kupić w muzeum. Kosztowały 5-10 dolarów, w zależności od wielkości opakowania. Zdziwiło mnie to, że ktoś może chcieć kupić worek piasku, chociaż w tym kraju nic nie powinno zaskoczyć. Gdy wyszłam na zewnątrz zrozumiałam, że nie były to zwykłe woreczki z piaskiem. Na zewnątrz stała konstrukcja zbudowana z dwóch osobnych rynien z wodą, a nad nią znajdowały się sitka. Ludzie wypłukiwali swój kupiony wcześniej piasek i znajdowali różnego rodzaju kamienie szlachetne. Takie sitka kojarzyły mi się wcześniej tylko z filmami o gorączce złota ;-)




Przyszła pora, żeby wracać do domu. W okolicy słynna jest trasa o nazwie Skyline Drive, czyli  droga położona w samym sercu Doliny Shenandoah. Zorientowałam się, że tą drogą jechałam do Luray, więc droga powrotna była jedynie częściowo położona w górach.
Podczas jazdy moją uwagę zwrócił jednak olbrzymi, 3,5 metrowy... MIŚ YOGI! Okazało się, że znajdował się tam Yogi's Bear Jellystone Park, jak się później dowiedziałam - popularne miejsce tematycznych obozów dla dzieci oraz rodzinnych kampingów.






Droga powrotna wiodła przez rolnicze tereny Virginii, było tam naprawdę mnóstwo pól i farm. Później przeczytałam, że gleba w tej części stanu jest bardzo żyzna, więc raz po raz mijałam również pola kukurydzy.

Podsumowując ten weekend, byłam bardzo pozytywnie zaskoczona tym wszystkim co udało mi się zobaczyć, tym bardziej, że nie spodziewałam się, że będzie tam tak ładnie. Ktoś mi kiedyś powiedział, że najlepsze rzeczy w Stanach to wcale nie wielkie miasta tylko natura. Zaczynam sprawdzać osobiście i prawdę mówiąc jak na razie jeszcze się nie zawiodłam! ;-)



1 komentarz: