niedziela, 5 kwietnia 2015

Ponad amerykańskimi chmurami

Czas leci bardzo szybko. Prawdę mówiąc im starsi jesteśmy, tym szybciej on mknie. Najbardziej boli, gdy dobre czasy mają się ku końcowi. Boimy się, że już nie będzie lepiej.
Też tak miałam. Mniej więcej po pół roku na Hawajach zaczęłam zamartwiać się o to, co będzie dalej. Na początku chodziło o to, żeby na Hawajach zostać dłużej. Wydawało mi się, że rok to przecież za mało, żeby wystarczająco nacieszyć się tym rajem na ziemi. Potem przyszło zwątpienie - czy aby na pewno poradzę sobie po powrocie do Polski? Gdzie będę pracować? Jak się tam odnajdę?
Kolejne 6 miesięcy na wyspie mimo, że wciąż niesamowicie udane, stało się czasem, by przestawić swoje myślenie i przygotować się do powrotu. Tak nastawiłam się na to, że skoro stamtąd wyjeżdżam, to w przyszłości będzie musiało być tylko lepiej, że na sam koniec już nie mogłam doczekać się aż wsiądę w samolot i odlecę z "tej skały po środku oceanu", jak zwykliśmy żartować o Oahu z przyjaciółmi.
Hawaje choć piękne, nie mogłyby stać się moim domem na zawsze. Po jakichś 9-10 miesiącach uderzyła mnie island fever - przeświadczenie, że jest się na wyspie, z której nie można się tak łatwo wydostać. Wciąż cieszyłam się każdym dniem, który został mi na tym "rajskim archipelagu", ale powoli zaczęłam planować co dalej. Inną kwestią było to, że jest jeszcze dla mnie zbyt wcześnie, żeby zdecydować się zostać gdziekolwiek na dłużej.

Plan po skończeniu mojego drugiego roku jako au pair był prosty - spakować walizkę i jak najszybciej "wybyć" z wyspy. Ostatniego dnia dosłownie liczyłam godziny. Gdy w końcu znalazłam się na lotnisku okazało się, że mój lot opóźniony jest o 3 godziny! Niestety był to dopiero początek mojej podróży... Jako pierwszy przystanek obrałam Washington DC, czyli miejsce, gdzie spędziłam rok poprzedni. Zdecydowałam się odwiedzić moją poprzednią rodzinę, bo nie wiem kiedy uda mi się wrócić do Stanów. Po kilku dniach w zimnej Wirginii, czekała na mnie kolejna podróż z przebojami, tym razem na Zachodnie Wybrzeże. Do boardingu miałam zaledwie godzinę, moja bramka okazała się być tą ostatnią na końcu jednego z terminali. Gdy dobiegłam z moimi ciężkimi torbami zaledwie 5 minut przed planowanym wejściem na pokład, okazało się, że samolot będzie opóźniony. Najpierw o dwie godziny, później trzy, a skończyło się na pięciu! Powód? Stewardessy, które miały obsługiwać lot do Los Angeles nie doleciały, gdyż inny samolot został odwołany. United Airlines nie chcąc zostawiać pasażerów na lodzie odwołując ostatnie w tym dniu, nocne połączenie z West Coast, szukały personelu na ziemi. Wydawać by się mogło, że nie jest to taki wielki problem, a jednak! Stewardessy przyjechały samochodem aż z Pensylwanii! W końcu jednak mogłam wsiąść do samolotu i spać, a obudzić miałam się w trzeciej strefie czasowej tamtego tygodnia.

Co było najlepsze w lataniu ze środka Pacyfiku na Wschodnie Wybrzeże, a później z powrotem na zachód? Widoki z samolotu. Tyle niesamowitych rzeczy w tak krótkim czasie chyba jeszcze nie miałam okazji zobaczyć.
Podczas pierwszego lotu z Hawajów na wschód leciałam przez Seattle. Gdy podchodziliśmy do lądowania było jeszcze przed wschodem. Lecieliśmy nad grubą warstwą chmur. Przebudziłam się i spojrzałam w okno. Moim oczom ukazał się majestatyczny szczyt Mt. Rainier, który górował nad chmurową kołdrą. Niebo zaczynało robić się jaśniejsze - nad samą linią chmur zobaczyć jednak można było pasek czerwieni, za który odpowiedzialne było budzące się tego dnia słońce. Schodząc niżej zorientowałam się, że samo centrum Seattle nie pokrywa tyle chmur, samolot zaczął się zniżać tak nisko, że zobaczyć pojedyncze okna w drapaczach chmur. W mieście wciąż było ciemno. Z tego lotu nie mam niestety żadnego zdjęcia, ale musisz uwierzyć, że widoki z samolotu spodobały mi się chyba bardziej, niż podczas mojej lipcowej wizyty w tym mieście.

Kolejny lot - z Seattle do Waszyngtonu, nie był wcale gorszy. Pierwszymi rzeczami, jakie podziwiać mogłam z 11 kilometrów nad ziemią okazały się być The Rockies, czyli Góry Skaliste. Kilkaset mil dalej moją uwagę przykuła natomiast rzeka Missouri, którą nie sposób było przeoczyć.





Kierując się dalej na wschód podziwiać mogłam wielkie jeziora. Nie sądziłam, że będę lecieć nad krainą The Great Lakes, a jednak moim oczom ukazało się Lake Michigan, które wydawało się nie mieć końca.


Lake Michigan. Jeden brzeg wiosenny...

...drugi jeszcze zimowy.
Stamtąd już niedaleko było do Wirginii, która z lotu ptaka mimo, że słoneczna wyglądała wciąż "brązowo". Niestety wiosna jeszcze nie zawitała do Stolicy, więc nie mogłam podziwiać pięknych zielonych lasów i łąk.
Gdy przyleciałam - było tam strasznie zimno. Ostatniego dnia pogoda jednak dopisała i mogłam nie tylko wybrać się na spacer, ale również pojeździć na rowerze wokół pobliskiego Lake Barcroft




Gdy w końcu weszłam do tego nieszczęsnego, spóźnionego o wieczność samolotu nie mogłam zrobić nic innego niż tylko usnąć. Gdy się obudziłam moim oczom ukazały się setki tysięcy malutkich światełek, które bez wątpienia dawały znać, że w końcu doleciałam na Zachodnie Wybrzeże.

Niedługo po wyjściu z samolotu i zjedzeniu olbrzymiego śniadania, okolice Los Angeles postanowiły powitać mnie w najlepszy z możliwych sposobów, czyli malowniczym wschodem słońca!


Taki poniedziałkowy poranek stanowił początek malowniczego road trip'u do Miasta Grzechu, czyli Las Vegas. Ale o tym więcej w następnym poście... :)

P.S. Z pisaniem regularnym mi nie wyszło, z opisaniem tego wszystkiego co zobaczyłam i doświadczyłam na Hawajach również. Nic jednak straconego! Postaram się nadrobić wszystko, albo możliwie jak najwięcej. Zdjęć, którymi chciałabym się podzielić mam setki, jeśli nie tysiące.

Mam nadzieję, że do zobaczenia wkrótce!

3 komentarze:

  1. Nie wierzę! czyżbyś była już w Polsce? Kiedy to się stało!?
    Z niecierpliwością czekam na resztę wpisów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie 3 tygodnie w Polsce...z chęcią przeniosłabym się do Kalifornii! :) Ale to czeka niedługo Ciebie :)
      Pozdrawiam

      Usuń