piątek, 22 sierpnia 2014

Your flight has been canceled. (Waikīkī & Vancouver)

Dokładnie 4 lipca w południe zaczęła się wyczekana wolność. Wyszłam z domu i wiedziałam, że do tych wakacji wspomnieniami wracać będę wielokrotnie...

Pracy ostatnio było o wiele więcej niż powinno. Do tego jeszcze więcej stresu i odliczanie do momentu, kiedy będę mogła się tym nie przejmować.
Amerykanie świętują Dzień Niepodległości, a ja świętuję swoją własną niepodległość.
Droga do Waikīkī jest nadzwyczajnie przyjemna i choć może Ci się to wydać dziwne, ale z nadzieją patrzę na tą szesnastodniową ucieczkę od raju. Pierwszy dzień wakacji zasługuje na porządny "świąteczny" obiad, który przy akompaniamencie ananasowego cydru wywołuje jeszcze większy uśmiech na mojej twarzy.I wtedy z tego całego "czwartolipcowego" amerykańskiego oszołomienia wyrywa mnie całkiem poważny głos, mówiący, że nasz lot został odwołany. Wciąż z uśmiechem na twarzy pytam się "Ale jak to? To przecież niemożliwe". Po czym kolejna przyjacielska rada brzmi "sprawdź maila".
Niemożliwe jednak jest możliwe. Misternie zaplanowane wakacje zaczynają się od odwołanego lotu. Co jeszcze może pójść nie tak? W mojej głowie przebiegają nieznośne myśli, że jeszcze z tego całego zamieszania nie wpuszczą mnie z powrotem do Stanów Zjednoczonych, bo przecież moja wiza jest teoretycznie nieważna, a celnicy na pewno nie będą chcieli słuchać, że mój dokument DS-2019 jest ważniejszy od tej naklejki w paszporcie.

Kolejne minuty strasznie się dłużą, po czym przychodzi kolejny e-mail z datą nowego lotu. Och, moje kochane Hawaje! Wyjechać miałam wczesnym sobotnim rankiem, a wieczorem oddychać chciałam już kanadyjskim powietrzem. Nic z tego. Kanada musi poczekać do niedzieli. Jednak szczęśliwym zrządzeniem losu, layover, który w zaistniałej sytuacji trwać ma ponad 12 godzin nie będzie taki zły. Jak często się zdarza, że lotnisko, na którym masz utkwić posiada jedyną w swoim rodzaju zaletę, a mianowicie najlepszą przyjaciółkę mieszkającą w okolicy?! Miałyśmy się zobaczyć 7 dni później, ale wiedziałam, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Już wiem, że zostawię u niej połowę bagażu, którego nie będę potrzebować w ciągu pierwszych 7 dni moich wyczekanych wakacji.

Zaczyna się ściemniać. Czas na fajerwerki! Największy pokaz na wyspie będzie właśnie tu, w Waikīkī. Ale zanim to nastąpi mamy okazję oglądać zachód słońca w raju, siedząc między tysiącem ludzi - mieszkańców i turystów, czekając na mrok i kulminację amerykańskiego święta. Mimo piękna tej chwili, minuty płyną zbyt wolno. Myślami jestem już gdzieś tam w Ameryce Północnej, w kraju, gdzie czuję się jak w domu. Już chcę tam być i oddychać tamtejszym powietrzem.

***

Budzę się ze snu, w ustach mam sucho, lecz na szczęście stewardessa rozdaje wodę. Zaraz będziemy poschodzić do lądowania. Mainland jak potocznie mówi się o kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych zaraz stanie się rzeczywistością. Po raz drugi będę w Kalifornii!

***

Jak przyjemnie było się wyspać na kanapie, a nie na twardej podłodze lotniska w San Francisco! Mimo wczesnej pory nie mogę się już doczekać mojej destynacji. 

Dzień wcześniej miałam problem z online check-in, ale zbytnio się tym nie przejęłam. Podchodzę do samoobsługowego stanowiska, wpisuję numer rezerwacji i miejsce docelowe. Uzupełniam wszystkie dane i skanuję paszport. Wyświetla się informacja, że potrzebuję wizy. Myślę sobie, że to jakiś żart! Przecież rok wcześniej wizy nie potrzebowałam, w imię nowych przepisów mówiących, że polscy obywatele posiadający paszport biometryczny takiej nie potrzebują. 

Zgłaszam się do agenta linii lotniczych. Zdezorientowana pani usiłuje mi wmówić, że potrzebuję wizy, a ja upieram się, że nie. Tłumaczę o co chodzi, jednak widzę niedowierzanie na twarzy mojej rozmówczyni. Mija pięć minut, w trakcie których zdążyłam już sprawdzić na rządowej kanadyjskiej stronie, że owszem, wiza nie jest mi potrzebna. Agentka informuje mnie, że nie może wydać mi karty pokładowej, bo mój paszport nie przeszedł przez ich system kontrolny. Zestresowana już wyobrażam sobie, że Vancouver pozostanie tylko marzeniem. 

30 minut później po kilku telefonach, w tym do centrum dowodzenia United Airlines znajdującym się w Teksasie zostaję poinformowana, że jednak miałam rację i zaraz dostanę boarding passi. Kamień z serca! Kanado, nadchodzę!

***

Lot przebiega sprawnie, choć zmęczenie spowodowane zmianą czasu i dwoma zbyt krótkimi nocami, by się wyspać, powoli zaczyna ze mnie wychodzić. Pilot informuje, że pojawią się dość silne turbulencje. I faktycznie, dawno mnie tak nie "wytrzęsło" podczas lotu. Jesteśmy coraz bliżej Kanady, gdy pilot informuje, by spojrzeć przez okno i podziwiać wciąż czynny wulkan Mount St. Helens. Wygląda bajkowo - cały pokryty śniegiem, mimo, że jest lipiec. Niedługo potem ukazuje się jeszcze większa góra Mount Hood, de facto również wulkan oraz najwyższy szczyt stanu Waszyngton. Wszystko to wygląda nierealnie - samolot zdaje się powoli sunąć nad pobielanym masywem, który zdaje się być tak blisko nas.
Jeszcze nie wiem, że owe "białe góry", choć różne, będą mi towarzyszyć w ciągu pierwszego tygodnia mojej wyprawy nieustannie.

***


 
 
Totemy po wyjściu z lotniska.
Lądujemy! Stewardessa w imieniu linii lotniczych i załogi wita nas w Kanadzie. Jest pochmurno, zanosi się na deszcz, ale wszystko wygląda tak inaczej od Hawajów! Lotnisko jest przestronne i świetnie zaprojektowane. Już od samego początku przybliża krajobraz Kolumbii Brytyjskiej, jej historię i tradycje. W terminalu znajduje się nawet wodospad!
 
Szybko podchodzę do znudzonego, rudego celnika, który poniekąd przypomina mi Rona z Harrego Pottera. Myślałam, że Kanada przywita mnie z otwartymi ramionami, tak jak miało to miejsce rok temu, jednak tym razem nic z tych rzeczy. Najwięcej podejrzeń wzbudza polski paszport w związku z faktem, że przyleciałam ze Stanów. Muszę się dokładnie wyspowiadać co robię w USA, co zamierzam robić w Vancouver i jakie atrakcje zamierzam zobaczyć. Celnik leniwie wbija mi pieczątkę do paszportu, a ja oficjalnie jestem już za północną granicą Stanów Zjednoczonych.










Rośliny rosnące na ścianie? Czemu nie!
 Szybka wymiana waluty, wynajęcie samochodu i już jesteśmy w drodze do Richmond, znajdującego się na południe od Vancouver. Brak mapy, gpsa oraz internetu nie staje nam na przeszkodzie, żeby dotrzeć do celu.

A co dokładnie zamierzamy robić w Richmond? Przyjechaliśmy tam, żeby zobaczyć orki. Któż nie pamięta sympatycznego Williego z Uwolnić Orkę? Był to chyba jeden z moich ulubionych filmów, a teraz ja sama stoję gdzieś w pobliżu wschodniego wybrzeża Pacyfiku, żeby zobaczyć te niesamowite zwierzaki w ich naturalnym środowisku. 

Wybraliśmy szybszą łódkę, bez dachu, która ma skakać na falach niczym jet ski. Ale najpierw, mimo upału, dostajemy grube i ciężkie kombinezony. Tak ubrani idziemy w kierunku łódki, by później przeżyć niesamowitą przygodę z orkami w roli głównej. 






Natrafiliśmy na całą rodzinę orek - samca, samicę i nawet malutką orkę, która raz po raz próbowała skakać tak jak jej starsi przyjaciele. Udało nam się zobaczyć orkę wynurzającą się pionowo z oceanu, by zlokalizować pożywienie (byliśmy świadkami polowania na fokę). Byłam tak zmęczona, że nawet nie wiem kiedy usnęłam w oczekiwaniu na te wynurzające się ssaki! Obudziłam się w momencie kiedy jedna orka wynurzyła się obok naszej łódki - niesamowite przeżycie.

***

Stanley Park to pierwszy park jaki w ogóle powstał w Vancouver. Ziemie, na których się znajduje, były w zamieszkane przez rdzenną ludność.
Sam park nie jest wytworem żadnego architekta - praktycznie to jak wygląda dzisiaj jest wynikiem naturalnej ewolucji tych ziem.
Stanley Park jest prawie w całości otoczony wodami Oceanu Spokojnego. Znajduje się on w granicach miasta (południowa granica bezpośrednio sąsiaduje z centrum), lecz niesamowite jest to, że właśnie mimo tak małej odległości od wielkiej metropolii, można znaleźć się blisko natury.
W parku odpoczywają mieszkańcy, lecz jest on nie lada atrakcją również dla turystów.
Szlak wiodący dookoła parku ma długość ok. 9 km (przeszłam go w całości!), najczęściej natomiast pokonywany jest na rowerze. Można również skorzystać z busika, który zatrzymuje się w najważniejszych i najbardziej malowniczych miejscach (bilet na cały dzień kosztuje $10 - można dowolnie wsiadać i wysiadać).

Z zachodniego i północnego wybrzeża podziwiać można piękne widoki na English Bay, odpocząć na jednej z kilku plaż i po prostu rozkoszować się wszechobecną naturą. Wybrzeże wschodnie posiada natomiast piękny widok na centrum Vancouver oraz przystań.


Kolor oraz temperatura wody niczym nie przypominają Hawajów. Podobnie w przypadku znudzonego ratownika, opatulonego ciepłą kurtką, mimo upału jaki panował tego dnia (nad wodą było nieco chłodniej, a ja w szortach i koszulce bez rękawów też trochę marzłam). Woda przypominała mi Bałtyk, a na horyzoncie można było zobaczyć mnóstwo wielkich barek. Kolejna różnica między hawajskim a kanadyjskim ratownikiem, o której pewnie nawet nie myślimy? Na Hawajach ratownicy mają deski surfingowe (w końcu to mekka surferów!), w Kanadzie obok ratownika mamy łódź.
 

Stuprocentowej pewności nie mam, ale wydaje mi się, że te kamienie poustawiane na skałach mają jakiś związek z wierzeniami rdzennych mieszkańców.
Mimo tłumów przewijających się przez park na rowerach, rolkach oraz pieszo, udało mi się odczekać moment i zrobić zdjęcie dokładnie takie jakie chciałam, czyli bez wchodzących w kadr ludzi.
Wychodząc zza roku moim oczom ukazała się ta iglica "wyrastająca" prosto z wody. Widok bajkowy, a jeszcze piękniej wyglądało to z drugiej strony.

 

Park położony jest na półwyspie. Przez środek przebiega natomiast autostrada, prowadząca do North Vancouver. Most nad zatoką wygląda imponująco.
Kolejna miejska dżungla, która mimo wszystko wygląda uroczo.
 




Jeszcze więcej totemów! Pierwszy raz miałam okazję doświadczyć tak widocznej obecności związanej z rdzennymi mieszkańcami Ameryki Północnej.
 

A na sam koniec śmieszna ciekawostka:

W parku znajdują się też świetne tereny rekreacyjne, place zabaw, a nawet basen! Jest również wodny plac zabaw dla dzieci, składający się z wielu "spryskiwaczy". Gdy rodzina chce wracać, a ich dziecko jest przemoczone to nie problem. Wystarczy "przepuścić" je przez suszarkę dla dzieci!

4 komentarze:

  1. eh ... nawet nie masz pojęcia jak bardzo rozumiem Twoją miłość do Kanady ... :-)
    Coś pięknego, chciałabym odwiedzić kiedyś Vancouver.

    OdpowiedzUsuń
  2. rany Bożka, ile Ty już świata zobaczyłaś!! a ja tylko oglądam filmy i sobie myślę "jakie to nierealne być tam kiedyś i zobaczyć na własne oczy"

    OdpowiedzUsuń
  3. P.S. dzięki za kartkę z "Vancouver" :D

    OdpowiedzUsuń
  4. ejjj ja też chcę kartkę! :D
    Celina dostała i się chwali :P
    Pięknie! Zwiedzaj i potem napisz książkę o! :)

    OdpowiedzUsuń